FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Profil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Zaloguj
Forum sojusz Diablo 2 Strona Główna
->
off topic
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
NIE
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
wydział sojuszu głównego
----------------
oferty handlowe
wojny
czarna lista
Raporty wojenne
przydatne linki
kantyna
głosowania
ważne
nasza flota
Wydział Akademi
----------------
oferty handlowe
Raporty
czarna lista
kantyna
głosowania
Info od Wielkiej Rady
Wydział Szkoły
----------------
Oferty Handlowe;)
Raporty
Czarna lista
kantyna
Głosowania
Ważne
wydział otwarty
----------------
oferty handlowe
oferty fuzji i paktów
rekrutacja
off topic
----------------
off topic
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
sancio
Wysłany: Sob 12:56, 27 Sty 2007
Temat postu:
się złe. Ten las który rozciąga się przed nami jest ich odwieczną siedzibą. – powiedział Porodaan.
Ochłonąwszy trochę z wrażeń które nas spotkały, ruszyliśmy dalej, w głąb lasu. Puszcza ta wyglądała bardzo dziwnie w porównaniu do innych lasów. W jej gęstwinach nie czaiło się żadne zwierze, w koronach drzew nie śpiewał żaden ptak. Panowała zupełna cisza, cisza przed burzą. Wędrując tak przez dobre dwie godziny, natrafiliśmy na prastarą część lasu. W środku dużej polany stał bardzo stary obelisk, który przez setki lat całkowicie obrósł już mchem i bluszczem. Na jego szczycie rosło dziwne, uschnięte drzewo. Naokoło, tworząc idealne koło stały okrągłe kamienie z dziwnymi symbolami. Za każdym kamieniem w pewnej odległości stał prastare drzewo. Ich gałęzie kładły się na ziemie, tworząc naturalne baldachimy z liści. Ja, Jack, Angelis i Porodaan podeszliśmy do tajemniczego obelisku, w celu dokładnego przyjrzenia mu się. Głaz był ogromny, jak czterech ludzi stojących jeden na drugim.
- Jest to mityczny obelisk, na którym nasz praprzodek złożył nasionko pierwszego enta. Podlewając je codziennie porannym deszczem, chciał stworzyć legendarną rasę drzew, które miał służyć elfom. Jednak z nasiona nie wyrosło potężne drzewo, lecz ta uschnięta roślina. Niech jednak nie zmylą was pozory! Od tego małego drzewa zaczęły odchodzić liczne korzenie, które rozchodząc się na wszystkie strony oplotły kamienie, które znajdują się naokoło. Każdy kamień nosi inny znak. Są to znaki elfów i oznaczają nazwy drzew. Są tu dęby, graby, jesiony, buki, brzozy, kasztanowce i wiele, wiele innych. Każde z tych drzew w przypadku wojny i zagrożenia zwoływały radę starszych i decydowały czy ingerować w sprawy elfów czy też nie. Tym miejscem żądzą potężne i obdarzone magiczną mocą istoty. Każda osoba, która trafi w to miejsce, jest od razu zamieniana w jedno z tych drzew. – powiedział Porodaan.
- Czy jest możliwość poproszenia entów do przyłączenia się do tej wojny? – zapytałem.
- Tak, lecz maja oni ważniejsze sprawy na głowie. – odparł.
Nagle od strony drzew dało się słyszeć przejmujące trzeszczenie gałęzi i w naszą stronę wyszedł potężny, wysoki niczym wieża zamkowa ent. Jego długa broda opadała mu na konary, tworząc naturalną zasłonę. Miał długie i niezwykle potężne łapy, które mogły by zgniatać całe domostwa ludzkie. Podszedł do obelisku i stanąwszy przy nim, przyglądał się nam z wielką uwagą. Nagle przemówił donośnym, basowym głosem:
- Naruszyliście świętą ziemię naszych przodków. Musicie w pośpiechu opuścić to miejsce, w innym przypadku drzewa zagrodzą wam drogę i zginiecie tu w męczarniach. – powiedział.
- Przyszliśmy prosić ciebie i twoją szanowną rasę o pomoc w walce z rodzącym się złem na południu. Powstaje tam ogromna armia, która zagraża ziemiom ludzi, elfom i waszym gajom. Musicie nam pomóc w przeciwnym razie te tereny będą pełne plugawych istot poszukujących nowych ziem do podbicia. Wasze święte gaje i lasy mogą zostać zniszczone, podobnie jak wszystko inne na tej wyspie. Jeśli razem nie sprzeciwimy się tej armii, w pojedynkę na pewno nie damy im rady! – powiedział Porodaan.
- Twoje słowa wiele mówią, lecz muszę mieć dowód na ich działalność. Jeśli pokażesz mi niezbite dowody możecie być pewni naszej pomocy. – odpowiedział ent.
- Ja polecę ich poszukać! – zawołał Angelis, po czym podniósł swoją broń w górę i po chwili z nieba zleciał jego hipogryf. Dosiadł go i poszybował na południe.
Czekaliśmy na jego powrót długie godziny. Wszyscy poderwali się na dobrze nam znany pisk jego towarzysza, i podbiegli do obelisku. Kilka sekund później wylądował Angelis. Był cały osmalony, jednak posiadał niezbite dowody na działalność wrogiej armii. Zszedł z hipogryfa i pokazawszy entowi rubinowy amulet w kształcie liścia, powiedział:
sancio
Wysłany: Sob 12:55, 27 Sty 2007
Temat postu:
Trucizny przyrządzane przez naszych druidów i alchemików są tak silne, że żadna istota im nie podoła. A więc czy przyjmiecie naszą propozycję pomocy? Nie będziemy zawadzać a nawet nasi zwiadowcy poprowadzą nas drogą na skróty. – odparł.
- Przystaniemy na waszą propozycję. Razem zniszczymy zło drzemiące w środku tej przeklętej góry! Pokażemy światu, że sojusz ludzi i elfów jest wiecznie trwały! Że stanowimy jedną rasę! – zawołał Angelis.
Wyszliśmy razem z cytadeli i skierowaliśmy swoje kroki w stronę stołów uginających się pod ciężarem jedzenia i picia. Porodaan wszedł na najbliższe schody i przemówił do zgromadzonych:
- Szanowni obywatele i obywatelki prastarego miasta! W imieniu mojego ojca przekazuję wam straszliwe wieści, których sam dowiedziałem się od naszych gości! Zbocza Gryfów przestały istnieć! Tak to prawda. Święte miejsce naszych dawnych sojuszników zostało zniszczone przez naszego odwiecznego wroga z Zaśnieżonych Szczytów. Smoki skalne zgładziły wszystkie gryfy i porwały przyjaciółkę naszych miłych gości. Nasz praprzodek rozkazuje nam wyruszyć w świętą wojnę, aby raz na zawsze unicestwić plugastwa czające się w głębi tych gór! Rozkazuję wam elfy i elfki, przywdziać zbroje i wziąć w ręce broń i razem z naszymi przyjaciółmi i sojusznikami pomścić hańbę i śmierć znamienitych gryfów! Do boju bracia! Niech znowu ponad lasami i łąkami zagra trąba Vorendasa, który zawsze zwołuje wszystkie elfy na wojnę! – zawołał.
Wśród obywateli dało się słyszeć głosy protestu, lecz ogromna większość pobiegła w stronę budynku zbrojowni. Już pierwsze odziały gromadziły się przed cytadelą, czekając gotowe do wymarszu. Po zmroku, tysiące doskonale wyposażonych elfów czekało na rozkaz wymarszu. Jack pożegnał się ze swoją żoną i obiecał jej że jeszcze tutaj wróci. Przystrojeni w swoje zbroje, wyszliśmy przed cytadele, gdzie setki elfów wiwatowało nasze imiona. Gdy ostatnie promienie słońca schowały się za horyzontem, las ożył. Setki nóg bezszelestnie poruszało się między drzewami, nieubłaganie zmierzając w stronę Zaśnieżonych Szczytów.
Przemierzaliśmy gęste lasy i przesieki, mijaliśmy rwące potoki i lśniące wodospady, przy których zwierzęta gasiły pragnienie. Księżyc był jeszcze wysoko w górze, gdy dotarliśmy do ogromnej polany, na której środku stały dwa ogromne i pochylone drzewa. Musiały pamiętać czasy pierwszych bóstw i stworzenia. Było w nich coś dziwnego a zarazem podejrzanego. Nie poruszał się ani jeden liść w ich koronach, nie siedział tam też żaden ptak. Postanowiliśmy podejść bliżej i zbadać całą sytuację. Podczas gdy cała armia elfów stała w pewnym oddaleniu, my przekroczyliśmy granicę lasu. Nagle te dziwne drzewa zaczęły się poruszać jak w zwolnionym tempie. Jednak szybko przekonaliśmy się o ich szybkości i sile, po tym jak swoimi konarami zmiotły pierwsze szeregi elfickiej armii. Szybkimi skokami znaleźliśmy się na ich gałęziach i próbowaliśmy je powstrzymać. Jednak nasze ciosy nie robiły im zupełnie nic. Zwykła broń była bezużyteczna wobec tysiącletnich gałęzi. Porodaan zeskoczył z jednej gałęzi wbiegłszy miedzy szeregi swoich pobratymców zawołał:
- Oto pierwszy sprawdzian naszych umiejętności! Pokażmy co potrafimy robić naszymi łukami i strzałami! – zawołał.
Po chwili w stronę drzew poleciały setki płonących strzał, które wyglądały jak roje świetlików na nocnym niebie. Nasza grupa musiała błyskawicznie uciekać z konarów, gdyż zrobił się tam naprawdę gorąco. Wkrótce oba drzewa stały w płomieniach i oświetlały cały przedni skraj lasu. Ich płonące konary opadały na ziemię, rozniecając w powietrzu tysiące iskier. Po kilkunastu minutach na ziemi leżały palące się kupy czarnego drewna.
- Co to było!? – zapytałem.
- To były enty, pradawni strażnicy lasów. Dawniej byli naszymi sprzymierzeńcami, razem broniliśmy naszych ziem przed najeźdźcami, lecz odwróciły się od nas i stały
sancio
Wysłany: Sob 12:55, 27 Sty 2007
Temat postu:
nich roiło się od małych, drewnianych chatek, z których niczym żyły rozchodziły się schody na wyższe kondygnacje. Wokół drzew płonęły już liczne ogniska a smukłe i piękne elfki roznosiły jedzenie na stoły. Zostaliśmy przyjęci w iście królewskim stylu. Na naszą cześć, śpiewano liczne pieśni i piosenki, a lokalni grajkowie wyciskali z instrumentów siódme poty. Jaka szkoda że Amanthy nie ma teraz przy nas. Jack zachwycony całym spektaklem, uganiał się za młodymi elfkami jak pies za panem. Gdy Porodaan przedstawił mu swoją siostrę, o mało nie oszalał z radości. Była to wysoka, jasnowłosa dziewczyna, która nie dość że była ze szlacheckiego rodu, to na dodatek była księżniczką. Jej długie i smukłe ręce oplotły się na jego szyi niczym bluszcz na pniu drzewa. Jej duże, niebieskie oczy, miały w sobie taki urok że Jack stracił dla nich głowę. Miała jędrną talię i doskonałe piersi, lecz to nie miało znaczenia. Jack po prostu zakochał się po uszy! Podążał za nią jak cień, nie odstępował jej nawet na krok. Ja nie próbowałem zawierać nowych kontaktów i znajomości, gdyż moje serce należało już do innej. Wśród głośnych śpiewów i zabaw, Porodaan ogłosił pasowania na nowych członków klanu za rozpoczęte. Pasowanie polegało na upolowaniu samym nożem białej sarny i przyniesieniu jej do pokazania. Kandydaci rozpierzchli się na wszystkie strony i znikli wśród gęstwiny leśnej. Już po kilkunastu minutach pierwsi wracali ze swoim łupem. Byli cali zakrwawieni lecz zadowoleni że zdali swój egzamin dorosłości. Gdy ostatni z nich dotarł na miejsce, wszyscy wznieśli toast za udaną zabawę i nasze zdrowie.
Powoli słońce chyliło się ku zachodowi, a nasz czas mijał. Pozostała jeszcze ceremonia zaślubin. Ponad trzydzieści par szło przed wioskowego druida złożyć sobie śluby wierności. Wśród nich znajdował się Jack i Medona. Podążali między tłumami elfów, którzy wiwatowali na ich cześć. Ja natomiast w międzyczasie udałem się z Porodaanem na rozmowę do jego zamku. Stanowiła go ogromna, zbudowana w całości z drewna cytadela, która znajdowała się na szczycie najstarszego drzewa tego lasu. Zostało ono nazwane imieniem praprzodka. Cała sala oświetlona była lampionami, co sprawiało wrażenie magicznego miejsca. Usiedliśmy przy dużym stole na dębowych krzesłach i rozpoczęliśmy rozmowę. Wkrótce przybył także i Angelis.
- Czy wiesz może gdzie znajdują się legowiska smoków skalnych? – zapytałem się Porodaana.
- Tak. Idąc stąd drogą na wschód, natraficie na dużą przesiekę. Z niej zobaczycie Zaśnieżone Szczyty. Legowiska tych istot znajdują się w jaskiniach w połowie drogi na szczyty. Jednak strzeżcie się! Drogi do gór pilnują liczne dziwne stworzenia. Są tam żywe kamienie i prastare drzewa, które nie zawahają się zabicia was. Znajduje się tam magiczna puszcza. Czy chcecie zgładzić skalne smoki? – zapytał.
- Tak. Są niebezpiecznymi i potężnymi istotami. Na dodatek ich nowy pan jest wcieleniem zła. – odpowiedziałem mu.
- Ale co wam zrobiły? – dociekał dalej Porodaan.
- Te plugawe stworzenia i ich władca najechały na święte miejsce, Klify Gryfindorskie! Sprofanowały to wspaniałe miejsce, wycinając w pień wszystkie gryfy. Ich lord porwał naszą przyjaciółkę a my mamy zamiar ją odbić z jego łap. Nie poprzestaniemy na walce. Zrównamy to miejsce z ziemią, wybijając wszystkie smoki! – zawołał Angelis.
- Czy to prawda że Zbocza Klifów zostały zniszczone? Jeśli tak mogę okazać wam wsparcie. Dawniej złote smoki ściśle współpracowały z gryfami, a aniołowie z naszymi driadami. Wasz wróg jest naszym wrogiem! – zawołał.
- Nie możecie się w to mieszać. To zbyt niebezpieczna misja. To są smoki a nie bandyci czy szkielety. Lepiej będzie jeśli ty i wasze wojska zostaniecie w swoim mieście bezpieczni. – odparłem.
- My, legendarna rasa elfów nie boimy się żadnego zagrożenia. Nasi łucznicy są najlepsi w całym świecie. Mamy specjalne sposoby na smoki i inne mityczne stwory.
sancio
Wysłany: Sob 12:54, 27 Sty 2007
Temat postu:
na niebie. Postanowiliśmy pokonać kilkanaście kilometrów pieszo, podziwiając piękne lokacje i krajobrazy. Było bardzo gorąco. Ja prawie się gotowałem w swojej lekkiej i zwiewnej kolczudze ze smoczych łusek, lecz Angelis w swojej archanielskiej zbroi w ogóle nie odczuwał zmęczenia i temperatury. Jack powoli opadał z sił, a to z powodu grubego futra, które nosił na plecach. Wiele razy namawiałem go do ściągnięcia tej okrywy wierzchniej, lecz on zupełnie ignorował moje słowa. Wędrując tak godzinami, dotarliśmy nad brzeg małego oczka wodnego w środku całkowitej głuszy. Woda była nieskazitelnie czysta, aż zachęcała do kąpieli. Ja z Jack’em rozebraliśmy się i wskoczyliśmy do lodowatej wody. Pływało się niezwykle przyjemnie. Tylko Angelis stał ciągle na straży i pilnował spokoju. Przepłynąwszy całe oczko wodne trzy razy, postanowiłem wejść na skały i skoczyć z wodospadu do wody, jednak gdy już podpierałem się rękoma, wystraszyła mnie doskonale zamaskowana sylwetka w krzakach. Odskoczyłem jak oparzony i wpadłem do wody. Angelis zauważył całe zajście i już miał interweniować, gdy przed jego oczami z olbrzymią prędkością przeleciała strzała. Rozejrzeliśmy się dookoła. Na skałach i na linii drzew stały dziesiątki doskonale zamaskowanych łuczników i łowców, którzy celowali całym swoim arsenałem w Jack’a, Angelisa i mnie. Walka nie miała najmniejszego sensu, było ich zbyt wielu, a zresztą mogli nas zabić zanim dobylibyśmy broni. Wyszliśmy spokojnie z wody, po czym ubrawszy się staliśmy tak w niepewności przed klika chwil. Z grupy, która stała na szczycie wodospadu wyszedł do przodu rosły człowiek i przemówił do nas groźnym tonem:
- Kim jesteście i co tu robicie! – zawołał.
- Jesteśmy wysłannikami z królestwa Melnornia, które znajduje się na zachód stąd. – odpowiedziałem mu.
- Czy wiecie że zhańbiliście święte źródło naszego plemienia? Jesteśmy szlachetną rasą elfów, pochodzimy od praprzodka całej nacji, Lomerdana, który w podzięce za okazaną pomoc, w środku naszego lasu stworzył te oto źródło. Za taką profanację powinniście zostać ukarani śmiercią, lecz posłużycie nam jako waluta przetargowa za naszego władcę. Mówię to ja, Porodaan, syn władcy tych ziem i wszystkiego co się na nich znajduje! – zawołał.
Angelis uniósł swoją broń w górę i nakreślając krąg w powietrzu, zaczął się modlić. Wkrótce na niebie pojawiła się nasza eskorta. Dwa złote smoki wleciały z impetem do lasu, strącając z pobliskich skał wielu łuczników. Jeden z nich stanął na szczycie wodospadu, i stając na dwóch łapach, zaryczał głośno, powodując małe trzęsienie ziemi. Wszystkie zgromadzone elfy zaczęły rzucać broń na ziemię i kłaniały się mu w pół. Gdzieniegdzie dało się usłyszeć głosy „Vaprishkaan, strażnik grobu naszego stwórcy przywędrował z tymi ludźmi. Muszą to być jego dobrzy przyjaciele”. Powoli, wszyscy którzy do niedawna celowali do nas z łuków, teraz kłaniali się nam jak dla swojego króla. Podszedł do nas syn tutejszego władcy i skłoniwszy przed nami głowę, przemówił:
- Proszę was o przebaczenie! Wszyscy, którzy znają naszego stwórcę są naszymi panami! – zawołał.
- Nie musicie się nam kłaniać. Wystarczy że pozwolicie nam wyruszyć dalej a nigdy więcej się tu nie zjawimy. – powiedział Angelis.
- Takie postępowanie doprowadziło by do gniewu naszego praprzodka! Nie możemy tak postąpić! Mamy zaszczyt zaprosić was na dzisiejszą ceremonię pasowania nowych wojowników i łuczników, oraz liczne ceremonie ślubne. – odparł.
- Niech będzie. Lecz musimy wyruszyć w dalszą drogę o zmroku. – przestrzegł ich Angelis.
Tak oto zostaliśmy nazwani bóstwami i dobrymi przyjaciółmi ich stwórcy. A wszystko to dzięki smokowi, który przyleciał na wezwanie Angelisa. Szliśmy przez las, mijając liczne posterunki elfów. Po kilkunastu minutach drogi, dotarliśmy do wspaniałego miejsca. Znajdowało się ono nad rwącą, górską rzeką, przy której rosły ogromne drzewa. Na każdym z
sancio
Wysłany: Sob 12:53, 27 Sty 2007
Temat postu:
potężna fala uderzeniowa, zmiatając wszystko naokoło. Ciała gryfów wyparowały, powoli zaczęły uchodzić z nich ich dusze, kierując się w stronę nieba. Były to idealne kopie żyjących do niedawna gryfów, lecz były tylko obłokami, nierealnymi tworami, których nie można było dotknąć. Całe miejsce zostało oczyszczone z śladów walki, wymazując z pamięci tą hańbiącą porażkę z siłami zła. Pozostały nam jedynie dwa gryfy, na których wyruszyliśmy do zamku. Chodziły teraz niespokojne tym co tu zobaczyły. Powoli zapadał zmrok. Zerwał się lekki wiatr, który rozwiewał popioły i liście. Angelis podszedł do gryfa i dotknąwszy jego czoła czubkiem swojej partyzany, odmówił magiczne zaklęcie. W chwili gdy kończył ostatnie słowa, powietrze przeszył głośny huk i ogromna fala światła rozświetliła wypalone zakamarki budowli. Naszym oczom ukazało się stworzenie, które znane było mi tylko z bajek. Przed nami stał ogromny, złoty smok! Jego ciało pokryte było złotą łuską i pomimo zapadających ciemności był widoczny jak w dzień. Jego głowę ozdabiały liczne rogi i płytki kostne, nadając mu charakteru wrogości. Jego skrzydła były poprzeplatane żyłkami, w których płynęła złota rtęć. Każdy jego oddech powodował zamieć złotych opiłków, które wirowały w powietrzu niczym druga droga mleczna. Angelis zrobił to samo również z drugim gryfem i już wkrótce mięliśmy na swoje usługi dwa złote smoki.
- Paulusie, Jack’u, te oto dwa złote smoki są na wasze usługi. – powiedział.
- Lecz czym ty będziesz podróżował? – zapytał się Jack.
- O mnie się nie martwcie przyjaciele. Każdy archanioł ma w Podniebnym Królestwie swojego „rumaka”. – odparł.
Uniósł w górę swoją broń i zrobiwszy nią koło w powietrzu, wymówił zaklęcie. Z jego partyzany wystrzelił słup światła, wędrując wprost do nieba. W niedługiej chwili chmury rozwiały się i w naszą stronę zleciała dziwna, jarząca się istota. Wylądowała przy Angelisie i stanęła za jego plecami, jakby bała, lub wstydziła się naszej obecności.
- Oto mój wierzchowiec. Jest to Hipogryf. Legendarna istota, która jest jeszcze wierniejsza od zwykłych gryfów. Posiada magiczną moc i niezwykłą odporność na czary. – powiedział.
Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Przede mną stała boska istota. Jej pióra połyskiwały niczym płytki metalu, lecz były niezwykle lekkie i wytrzymałe. Dziób był cały pokryty dziwną substancją. Jego oczy błyszczały się w mroku niczym dwie pochodnie w ciemnym tunelu. Każde poruszenie jego ciała sprawiało, że przez powietrze przechodziły lekkie wyładowania elektryczne, jak po bliskim uderzeniu pioruna. Czułem respekt wobec tej magicznej istoty.
- Musimy rychło wyruszyć w drogę. Skalne smoki przyleciały z południa, tam też się skierujemy. Istoty te bardzo lubią skalne, wysoko położone i trudno dostępne miejsca. Skoro razem z nimi pojawiła się ta dziwna, odziana na czarno postać, musi znajdować się w tym samym miejscu co smoki. A tam gdzie jest ona, znajduje się i Amantha. – stwierdził Angelis.
- Szybko! Liczą się każde sekundy! – zawołałem.
- Musimy odzyskać także skradziony kawałek miecza Edenisa i złożyć go w tym samym miejscu. Prawdopodobnie postać ta posiada resztę kawałków i chce zostać panem świata. – zawyrokował Angelis.
- Nie możemy do tego dopuścić! Ruszajmy jak najprędzej, teraz w naszych rękach znajdują się losy całej ludzkości! – zawołał Jack.
Pośpiesznie wsiedliśmy na swoje środki transportu i wzbiliśmy się w powietrze. Wykonaliśmy szybki zwrot na południe i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na pozostałości tego pięknego niegdyś miejsca, poszybowaliśmy na spotkanie nowej przygody. Przelatywaliśmy nad ciemnymi lasami i połyskującymi w świetle księżyca rzekami. Wyprawa ratunkowa trwała już okrągłe dwa dni, z przerwami na odpoczynek i jedzenie. Gdy my spokojnie odpoczywaliśmy wśród gęstwiny leśnej, smoki patrolowały okoliczne tereny, krążąc wysoko
sancio
Wysłany: Sob 12:53, 27 Sty 2007
Temat postu:
Gryfy próbowały je odgonić, jednak w porównaniu z cztery razy większym smokiem, nawet w dużych grupach nie mogły dać im rady. Smoki jak w amoku paliły i niszczyły wszystko na swojej drodze. To było straszne! Schowałem się w jaskini i czekałem na rozwój wydarzeń. Po pewnym czasie walka przeniosła się do jaskini, gdzie padły ostatnie z gryfów. Smoki z powodu swojej wielkości nie mogły ich dosięgnąć, dlatego żywcem je spaliły swoim oddechem. Jednak nie były same. Towarzyszyła im dziwna postać. Człowiek ten ubrany był w czarną jak smoła zbroję. Atakowałem go jak opętany, lecz nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Podszedł do kryształu i jednym uderzeniem ręki zniszczył go! Wygrzebał z pomiędzy jego fragmentów kawałek miecza który ci pokazałem i schował go do sakwy. Spostrzegł także Amanthe, którą w międzyczasie podmuch uderzenia zwiał ze stołu i podniósłszy ją z ziemi, wyszedł z nią z jaskini. Potem jedyne co pamiętam to potężne uderzenie i ogromną falę ognia. Potem zobaczyłem ciebie.
- Co mam zrobić!? – zapytałem w gniewie.
- Proszę zabij mnie! Jestem aniołem a my anioły jesteśmy nieśmiertelne. Wystarczy że nasza dusza wyjdzie na moment z ciała, odzyskujemy nasze siły a rany w cudowny sposób się regenerują. Zrób to teraz! – powiedział.
Uniosłem mój miecz w górę i z całych sił wbiłem go w serce Angelisa. Nie czułem skruchy ani litości. Kierowała mną żądza zemsty i walki, którą czułem po raz pierwszy w życiu. Z nienawiści do tego bydlaka, który zniszczył to cudowne miejsce i co najważniejsze porwał Amanthe zapalił bym cały świat aby go dostać w swoje ręce. Wyciągnąłem ostrze z piersi Angelisa i oparłszy się na nim, łapałem oddech. Po chwili z rany martwego zaczęły wytryskać jasne promienie, niczym słońce zza drzew i oświetliły całą salę. Jego tkana regenerowała się błyskawicznie. W końcu światło stało się tak intensywne i jaskrawe, że musiałem zamknąć oczy. Usłyszałem tylko śpiew i stłumione kroki, po czym wszystko ucichło. Stopniowo zacząłem otwierać oczy. Gdy otworzyły się całkowicie, przede mną stał Angelis, jednak zupełnie inny. Zakuty był szczelnie we wspaniałą zbroję, która sama wytwarzała światło. Na głowie miał bogato zdobiony hełm z pękiem piór. Zapewne były to pióra gryfów. Na jego plecach powiewała pozłacana peleryna, z wyszytymi herbami gryfów. Z pod jego zbroi widać było jedynie jego oczy, które nieustannie pałały żądzą zemsty i nienawiści. Posiadał ogromną tarczę, na której narysowany był wizerunek anioła zabijającego diabła. Jego ognisty miecz zamienił się w złotą partyzanę. Jej drzewiec zbudowany był z mithrilu, a ostrze pochodziło z fragmentów jego dawnej zbroi i oręża. Stawało się tym potężniejsze, im większy gniew kierował właścicielem.
- Zmieniłeś się nie do poznania. Angelisie ruszajmy na poszukiwanie Amanthy i tego czarnego rycerza! – zawołałem.
Odpowiedział mi głos dźwięczny, a zarazem wprawiający mnie w respekt. Był mocny niczym organy w kościele i tak samo roznosił się po sali jaskini. Nie przypominał już głosu Angelisa, który był miły i niewieści.
- Paulusie, jak ci się podoba moja nowa postać? Nie jestem już aniołem. Za oddane zasługi i czyny godne chwały zostałem wraz z przywróceniem do życia mianowany Archaniołem! Jest to odpowiedzialna i trudna profesja, jednak mi nic to nie przeszkadza. Od teraz jestem wspaniałym wojownikiem i potężnym czarodziejem w jednej osobie. Mogę zadecydować o życiu i śmierci. Moja broń nie ma sobie równych wśród dostępnych na ziemi. Oprze się tylko broni, którą posiada przeżarty do szpiku kości złem człowiek. Musimy odnaleźć kryjówkę tego barbarzyńcy i zgładzić go za wyrządzone zniszczenia. – powiedział.
Wyszliśmy przed jaskinię. Naszym oczom ukazał się widok śmierci. Wszystko było doszczętnie spalone. Angelis stanął na środku placu, w miejscu gdzie do niedawna stała wspaniała fontanna i podniósł swoją partyzanę w górę. Po chwili od jego postaci odeszła
sancio
Wysłany: Sob 12:52, 27 Sty 2007
Temat postu:
Powoli wyciągnąłem zza kołnierza mojej koszuli złoty kawałek zawieszony na łańcuszku i złożyłem go w rękach króla. Nie wierząc własnym oczom, Arsenios obejrzał dokładnie artefakt, po czym oddał go Modenisowi. Ten szybko pokłonił się królowi i zniknął w ciemnym korytarzu.
- Bądźcie pewni, nie ominie was nagroda za zasługi. Lecz czeka was jeszcze długa przeprawa przez nieznane tereny i walka z potężnymi potworami i magami. W nagrodę za wykonanie pierwszego zadania przyjmijcie te oto trzy medaliony, które pozwolą wam bezpiecznie przeteleportować się do zamku. Pozwólcie że założę je wam na głowy.
Pochyliłem się do przodu jako pierwszy i wkrótce na mojej szyi zawisł już trzeci amulet. Jack otrzymał podobny, lecz znacznie większy. Król wstał, po czym nakreślił znak łaski Trigorotiusa na naszych głowach.
- Wracajcie cali i zdrowi z powrotem w te gościnne progi, pamiętajcie zawsze będziecie tu mile widziani! – zawołał donośnym głosem Arsenios.
- Dziękujemy za te dary czcigodny królu! – odpowiedzieliśmy mu chórem.
Szybko opuściliśmy to miejsce. Wybiegliśmy na plac zamkowy, na którym zebrały się tłumy gapiów, chcących zobaczyć dziwne stworzenia, którymi były gryfy. Niektórzy naśmiewali się z nich, lecz inni szybko poczuli przed nimi respekt, gdy trafiony kamieniem wydał z siebie przerażający pisk. Wszyscy zebrani rozbiegli się na wszystkie strony szukając schronienia. Spodziewali się ataku, lecz nie wiedzieli że gryfy to spokojne i pokojowo nastawione stworzenia. Atakują tylko w ostateczności. Korzystając z chwili luzu naokoło naszych „rumaków” wskoczyliśmy w biegu na nie i powodując chmury kurzu i skrzynek, poderwaliśmy się w powietrze. Wkrótce zamek wyglądał jak mały kamyczek pomiędzy licznymi zabudowaniami. Gdy miasto a z nim linia brzegowa schowały się za horyzontem, ponownie ogarnął mnie sen.
Obudził mnie krzyk Jack’a.
- Paulusie, wstawaj szybko! Zobacz, całe klify Gryfindorskie stoją w ogniu! – zawołał.
Senność od razu zeszła mi z ciała jak brud po umyciu i wyprostowawszy się na grzbiecie gryfa, zobaczyłem widok napawajacy mnie grozą. Rzeczywiście, całe wzgórze stało w ogniu, budynek w którym spałem po przylocie z zamku Pandemorosa częściowo stał w ogniu, a częściowo zawalił się. Jego fragmenty spadały w otchłań znajdującą się poniżej. Cały plac przed nim usiany był trupami gryfów. Piękne drzewa, które stały dumnie wzdłuż placu, teraz dopalały swoje gałęzie. Liczne kolumny na których znajdowały się gniazda, leżały na ziemi, zawalając ją kupami gruzu. Wylądowaliśmy pośród tych zniszczeń i zaczęliśmy swoje poszukiwania. Po całym plaskowyrzu walały się sterty piór i ciała bestialsko zabitych gryfów. Co mogło zabić tak potężne stworzenia? Jedynie gniew boży mógł zrobić takie zniszczenia, ale po co? Ziemia przesiąknięta była krwią pomordowanych ptaków, nie przyjmowała już więcej krwi, tworząc ogromne kałuże. Pobiegłem do jaskini gdzie ostatnio leżała Amantha. W środku również pełno było martwych gryfów. Widocznie broniły dostępu do skarbu, lub broniły Angelisa i Amanthy. Wbiegłem do sali jak szalony, jednak nie znalazłem ani Amanthy, ani Angelisa. Co najdziwniejsze, ogromny kryształ został rozbity na tysiące kawałków, a fragment miecza Edenisa zniknął bez śladu. Czułem się winny całej sytuacji. Gdybym nie poleciał z Jack’em do zamku, moglibyśmy uciec, albo zginąć razem. Jaki byłem głupi! Walcząc tak ze swoimi myślami, usłyszałem cichy głos dochodzący spod sterty kamieni. Był to głos Angelisa! Podbiegłem do kupy głazów i zacząłem je szybko odrzucać. Wkrótce moim oczom ukazał się pokrwawiony, lecz zadowolony anioł. Miał przebity bok, mówienie sprawiało mu ogromny ból.
- Paulusie, posłuchaj. Wszystkie gryfy zostały pozabijane! Musisz pomścić ich śmierć! Wracałem wtedy z świątyni do jaskini, gdy usłyszałem potężny ryk dochodzący od strony południowej. Uniosłem głowę i zobaczyłem dwadzieścia smoków skalnych!
sancio
Wysłany: Sob 12:51, 27 Sty 2007
Temat postu:
przycisnąć do serca. Był po prostu cudowny. Oderwałem wzrok od tego kawałka cudu i zapytałem się go:
- Co będzie jeśli ktoś zbierze wszystkie kawałki tego miecza? – zapytałem.
- Nigdzie nie jest o tym powiedziane, lecz prawdopodobnie posiądzie nieskończoną moc i stanie się nieśmiertelny. Stanie się władcą całego świata. Lecz jest to praktycznie nie możliwe. Tych części są setki, a prawdopodobieństwo ich odnalezienia jest żadne. – odpowiedział.
- Słyszałem od Jack’a, że wkrótce będziecie musieli złożyć raport waszemu królowi. Możecie wziąć dwa najszybsze gryfy, jakie znajdują się na tym wzgórzu. Wyruszajcie niezwłocznie i nie martwcie się o waszą przyjaciółkę. Będzie stale pod moją opieką i mocą kryształu. Do tego miejsca trudno jest dotrzeć, chyba że ma się dobry środek transportu. – powiedział.
- Dziękuje ci za okazaną pomoc. Wyruszymy jeszcze dzisiaj. Powinniśmy być nazajutrz wieczorem. – podziękowałem mu.
Wyszedłem z jaskini na ciepłe promienie słońca i zauważyłem dziwną postać siedzącą przy fontannie. Ubrana była w złoty futrzany płaszcz. Postanowiłem podejść i przyjrzeć się jej z bliska. Okazało się, iż był to Jack, lecz trochę dziwnie odmieniony. Również na rękach miał złote rękawice z dużymi, złotymi pazurami.
- Skąd to masz? – zapytałem się go.
- Są to pozostałości z Pandemorosa. Zabrałem je ze sobą. Były takie piękne i potężne. Nie mogłem się oprzeć. Dzięki nim stałem się silniejszy, bardziej skoncentrowany i odporniejszy na ciosy. – odparł.
- Musimy zaraz wyruszać w drogę do Melnornii i złożyć raport naszemu królowi. – powiedziałem.
- To co tu jeszcze robimy!? – zawołał Jack.
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy siedzieliśmy już na grzbietach gryfów. Z głośnym piskiem poderwaliśmy się do lotu, a nasze twarze zwrócone były w stronę zachodu słońca. Przed nami daleka droga, a my musimy pokonać ją w jak najkrótszym czasie.
Lecieliśmy przez całą noc. Podróż statkiem, która zajęła nam prawie miesiąc, na grzbietach tych wspaniałych istot trwała niespełna dwanaście godzin. Wkrótce naszym oczom ukazało się znajome miasto i charakterystyczny zamek na wzgórzu. Wylądowaliśmy na dziedzińcu zamkowym, wywołując tym ogromne zamieszanie wśród strażników i służby. Gdy tylko zeszliśmy z grzbietu gryfów, drzwi zamkowe otworzyły się z hukiem i naprzeciwko nam wybiegł Arsenios i jego wierny mag Modenis. Uklęknęliśmy tak jak mieliśmy w zwyczaju i pochyliliśmy głowy na znak szacunku. Jednak król nie zwrócił na nasze zachowanie uwagi i podnosząc nas z ziemi, zaprosił mnie i Jack’a w pośpiechu do sali tronowej. Rozsiadł się na swoim tronie i kazał złożyć relację z przebiegu wydarzeń. Zacząłem mówić:
- Szanowny królu, pokonaliśmy wiele niebezpieczeństw i niedogodności, aby spełnić twoja wolę. Musieliśmy pokonać wielu wrogów i zdradliwe tereny. Stawić czoła hordom szkieletów w opuszczonym mieście i stoczyć walkę z wilkołakami. Jednak spotkały nas i dobre przygody, a mianowicie uratowaliśmy pisklę gryfa i za to zdobyliśmy ich zaufanie i pomoc. Uwolniliśmy anioła z wiecznej niewoli i rozwikłaliśmy zagadkę tajemniczych zaginięć górników w kopalniach księżycowego srebra. Ostatecznie stoczyliśmy walkę z władcą wilkołaków, Pandemorosem, który ku naszemu zdziwieniu miał w posiadaniu fragment pieczęci. Pokonaliśmy go w sprawiedliwej walce, lecz nasza przyjaciółka została ciężko ranna i znajduje się teraz pod opieką anioła, który za pomoc przyłączył się do naszej drużyny. Proszę cię królu przyjmij ten oto kawałek pieczęci i pobłogosław nasze dalsze poczynania znakiem Trigorotiusa! – zawołałem.
sancio
Wysłany: Sob 12:51, 27 Sty 2007
Temat postu:
budynki i całe umiejscowienie tego sprawiało wrażenie raju. Kątem oka spostrzegłem Jack’a stojącego przy poręczy na skraju klifu. Przyglądał się czemuś z wielką i uwagą i niepokojem. Podszedłem do niego.
- Czemu się tak usilnie przyglądasz? – zapytałem.
- Widzisz te dziwne czarne obłoki na horyzoncie? – odpowiedział mi również pytaniem.
- Tak, co to oznacza, mógł byś wprowadzić mnie w szczegóły? – poprosiłem go.
- Jakaś nowa siła wtargnęła na tą wyspę. Siła o nie spotykanej mocy. Emanuje z niej tak nieczysta energia, którą odczuwam aż tutaj.
- Czas wszystko pokaże i zadecyduje o tym. – powiedziałem.
- Tak, miejmy taka nadzieję. Będziemy musieli złożyć raport Arseniosowi. Musimy zrobić to jak najszybciej, gdyż niedługo możemy być potrzebni tutaj. – odparł.
Spoglądając tak jeszcze przez kilka chwil na tajemnicze dymy na widnokręgu, odwróciłem się i postanowiłem odszukać Angelisa i Amanthe. Skierowałem swoje kroki do ciemnej jaskini w zboczu góry. Przechodząc jej próg, uderzył mnie przejmujący chłód, lecz mimo to brnąłem do przodu. Ściany i sklepienie błyszczały się jak tysiące gwiazd na nocnym niebie, a to za sprawą niezliczonych ilości kryształów, które lśniły swoim blaskiem. Trafiłem do dość dużej sali, w środku której na kryształowym stole leżała ubrana w zwiewne szaty Amantha. Nad nią jak nad głową straceńca wisiał niezwykle duży i długi kryształ, z którego nieprzerwanie kapała seledynowa woda wprost na jej czoło. Podszedłem do niej i chciałem wytrzeć jej z powieki krople wody, jednak łagodny acz stanowczy głos zza moich pleców przywrócił mnie do rozsądku.
- Nie dotykaj jej, jest teraz w stanie śpiączki i potrzebuje dużo odpoczynku. – powiedział.
Odwróciłem się i spostrzegłem Angelisa, który powoli zlatywał w moją stronę na swoich anielskich skrzydłach.
- Czy jeszcze się obudzi? – zapytałem się go.
- Tak. Jest teraz pod wpływem kryształu przodków. On dodaje jej sił. Jej rany były bardzo poważne. Wskrzesiłem jej ciało, lecz nie mogę nic już więcej zrobić. Reszta jest w rękach tego oto kryształu. – odpowiedział.
- Mógł byś mi opowiedzieć o jego powstaniu? – zapytałem.
- Tak. To akurat nie stanowi tajemnicy. Legenda mówi, że dawniej bóg Edenis stoczył walkę na śmierć i życie z potężnym wysłannikiem piekieł. Był on doskonałym władcą ciemności, najpotężniejszym jakiego znało piekło. Walka toczyła się wysoko na niebie. Zmagania trwały wiele lat, powodując ogromne zniszczenia na całej Ziemi. Szalały wtedy powodzie, pożary, huragany i śnieżyce. Ostatecznie Edenis opadł z sił i wypuścił swój magiczny miecz z ręki. W tej samej chwili na ziemię spadła ogromna asteroida, zabijając tysiące istnień ludzkich. Demon już unosił swoją broń nad Edenisem, lecz z pomocą przyszedł mu złoty smok. Jak mówi legenda, był on długi jak horyzont który widzimy i posiadał ogromne skrzydła. Pochwycił demona i rozerwał go na strzępy. Jego głowa spadła do morza, tworząc tą oto wyspę. Smok ten zniknął tak samo nagle jak się pojawił. Mówi się, że powróci gdy Ziemi będzie znowu zagrażać niebezpieczeństwo ze strony złych mocy. Miecz Edenisa spadł na ziemię pod postacią asteroidy i rozpryskał się na setki kawałków, które rozrzucone są po całym świecie. Właśnie tutaj znajduje się jeden z nich. Jeśli nie wierzysz, podejdź i dokładnie przyjrzyj się temu kryształowi. Znajdziesz w jego wnętrzu mały kawałek, który odróżnia się od reszty.
Niedowierzając tej opowieści, podszedłem do kryształu i wejrzałem w jego wnętrze. Rzeczywiście, w jego środku znajdował się mały fragment o nieprawdopodobnym połysku i wyglądzie. Kształtem przypominało to powyginaną płytkę, o potężnej sile i energii. Fragment ten powodował we mnie nieogarniętą radość i szczęście. Pragnąłem dotknąć go choć raz i
sancio
Wysłany: Sob 12:50, 27 Sty 2007
Temat postu:
Pandemorosa uderzyła jaskrawa siła, odrąbując ją przy łokciu. Wilkołak wił się jak opętany z bólu. Uwolniony z śmiertelnego uścisku, poczułem jak wracają mi utracone siły. Odrabane ramię po pewnym czasie zamieniło się w normalną rękę, która po metamorfozie rozsypała się w popiół. Sprawcą całego zamieszania był Angelis. Tak jak mówił, pojawił się w chwili, której najbardziej się go spodziewaliśmy. Atakował on Pandemorosa z szaloną zawziętością. Jego ognisty miecz przy każdym uderzeniu rozpalał się jeszcze bardziej. W niedługim czasie ciosy miały taką siłę że z sufitu sypał się tynk a podłoga drgała, pękając w wielu miejscach. Ostatecznie Angelis osiągnął apogeum swojej siły i zaczął krzyczeć z wściekłości. Wilkołak nic nie mógł poradzić na tak potężne ataki i tylko osłaniał się łapami, tracąc powoli siły. Ostatnie trzy uderzenia zadecydowały o jego losie. Pierwsze przeszło mu pod pachą, odcinając i tak już odciętą wcześniej łapę od tułowia. Drugie podcięło mu gardło, z którego wyleciała brunatna krew. Ostatnie trafiło go w serce i przebiło je na wylot, wychodząc z tyłu pleców. Śmiertelnie ranny Pandemoros w ostatnim akcie życia wydał z siebie tylko przejmujące wycie i eksplodował kulą jasnego ognia. Pozostało z niego tylko złote futro i łapy. Wszystko było skończone. Pierwszy z sześciu magów został zabity. Podszedłem do tronu i szybko zerwałem artefakt z oparcia. Wszystko zaczęło drgać i powoli się rozpadało. Jack uwolniony od wpływu magii ponownie musiał przyjąć rolę tragarza i wziąć ciało Amanthy na plecy. Biegnąc przez dziedziniec zamkowy, zauważyliśmy że cała konstrukcja zamku rozwala się jak domek z kart. Dobiegając do bramy z przerażeniem zauważyliśmy, że cały most zwodzony, nasza jedyna droga ucieczki z tego przeklętego miejsca został zniszczony przez wieżę obronną, która teraz leżała na dnie fosy. Nasza sytuacja stała się bardziej niż beznadziejna. Jednak w ostatniej chwili na nocnym niebie dało się usłyszeć cztery tak dobrze już nam znane odgłosy. Były to ukochane gryfy! Pojawiały się zawsze wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowaliśmy. Wszystkie cztery wylądowały na dziedzińcu zamku i piszcząc głośno gotowe były do lotu. Na jednym z nich siedział już Angelis. Ja i Jack położyliśmy na grzbiecie jednego z nich ciało Amanthy i sami błyskawicznie znaleźliśmy się na swoich miejscach. Gryfy błyskawicznie poderwały się do lotu. Jak na ironię zaraz po starcie w miejsce naszego postoju uderzyła cała frontowa ściana donżonu. Znajdowaliśmy się wysoko w powietrzu. Ja chcąc jeszcze raz zobaczyć to miejsce, odwróciłem się i wtedy pęd powietrza zerwał mi kawałek pieczęci z szyi. Przerażony chciałem go złapać, lecz sam o mały włos nie spadłem z grzbietu gryfa. Zwierzę było szybsze i od razu zaczęło pikować w dół za spadającą rzeczą. Trzymając się kurczowo jego piór na głowie, przylgnąłem do niego, aby osiągnąć jeszcze większą prędkość i stać się bardziej opływowym. Gryf złapał talizman w ostatniej chwili, ratując go przed roztrzaskaniem o skały. Uspokojony o los amuletu, poderwaliśmy się z powrotem w górę i dołączyliśmy do grupy pozostałych trzech gryfów. Zamek zniknął już w kłębach dymu i kurzu. Kierowaliśmy się w stronę klifów Gryfindorskich. Mieliśmy tam spędzić kilka następnych dni, lecząc swoje rany i rozmyślając nad kolejną wyprawą po nową część pieczęci. Znużony brakiem snu i nadmiarem wrażeń, usnąłem na grzbiecie tego miłego stworzenia.
Obudziły mnie piski gryfów latających wysoko na niebie. Leżałem w dużej sali, która wydawała się nie mieć stropu, tak dobrze była oświetlona. Pod ścianami stały na piedestałach marmurowe posągi, symbolizujące wszystkich strażników tego miejsca. Podniosłem się i założywszy moją zbroję, wyszedłem na zewnątrz. Przed budynkiem rozciągał się ogromny plac, po bokach którego rosły smukłe akacje i tuje. W środku znajdowała się ogromna fontanna z aniołem siedzącym na grzbiecie gryfa. Podszedłem do niej i rozejrzałem się dookoła. W pewnych odległościach od fontanny na wysokich słupach usytuowane były olbrzymie gniazda gryfów. Co pewien czas pojedyncze osobniki wlatywały i wylatywały z nich. Budynek, w którym spałem, był zbudowany z białego marmuru. Miał ogromną, kryształową kopułę i olbrzymie kolorowe witraże. Wszystko to wprawiło mnie w zachwyt tak ogromny, iż wydawało mi się nierealne. Te wszystkie zmysłowe a zarazem monstrualn
sancio
Wysłany: Sob 12:50, 27 Sty 2007
Temat postu:
- Tak. A jeśli nie zechcesz oddać nam tego kawałka, będziemy musieli cię zgładzić! – zawołał Jack.
- HA!HA!HA!HA! Wy mnie! Chcecie zabić władcę tej krainy? Jak niby macie zamiar to zrobić? Głupcy! Zabiję was jednym skinieniem ręki, a wasze ciała ponabijam na pale i wystawię ku przestrodze innych! – zawył z wściekłości.
Sięgnął lewą ręką po fragment pieczęci i zerwał ją silnym szarpnięciem z szyi. Wystawił w naszą stronę dłoń, na której leżał artefakt i powiedział:
- Jeśli chcecie go odzyskać, musicie najpierw mnie zabić, a wierzcie mi, będzie to trudne zadanie! – odparł z pogardą w głosie.
Wstał i zawiesił fragment pieczęci na wystającej kości u jego tronu. Ściągnął z siebie płaszcz i rzucił go na podłogę. Pod spodem nie miał na sobie nic, był kompletnie nagi. Zszedł w naszą stronę i okrążywszy nas, stanął przy drzwiach, odcinając jedyną drogę ucieczki.
- Teraz poczujecie gniew Pandemorosa! – zawył.
Jego ciało wygięło się w półkole i zaczęło się transformować. Po chwili przez nami stał ogromny wilkołak Różnił się bardzo od innych wilkołaków. Jego kły i pazury były z litego złota, tak jak i jego futro. Wielkością przypominał stojącego dęba konia, lecz był od niego o wiele masywniejszy. Musiał być potwornie silny i wytrzymały. Swój atak rozpoczął od niezwykle głośnego skowytu i wycia, które kompletnie nas zdezorientowało. Wyskoczył z ogromną szybkością w górę i zanim podnieśliśmy głowy w powietrze, stał już za naszymi plecami. Wykonałem błyskawiczny obrót w tył zadając cios mieczem, lecz to i tak było zbyt powolne dla wilkołaka. Biegał po stropie komnaty, tak jak my biegamy po ziemi. Na dodatek silny wiatr, który wybił okno pogasił wszystkie świeczki i zapanowała kompletna ciemność. Stwór mógł być wszędzie, za mną, przede mną, lub obok mnie. Ciszę jaka zapanowała w komnacie przerwał krzyk Amanthy. Po chwili wszystko ucichło i słychać było tylko stłumione sapanie tej bestii gdzieś pod sufitem. Próbowałem znaleźć przyjaciółkę, lecz z powodu mroku nic nie widziałem. Postanowiłem powtórzyć trik z krypty. Wyciągnąłem zza koszuli medalion i pocałowałem go. Wkrótce mój miecz palił się żywym ogniem, oświetlając całą komnatę. Zauważyłem wtedy postać leżącą niedaleko tronu, która leżała bez oznak życia. Podbiegłem do niej i przewróciłem ja na wznak. Była to Amantha. Miała ogromną ranę na plecach i dwie mniejsze na ramionach. Próbowałem ją obudzić, lecz wszelkie działania było już za późno. Ogarnęła mnie wściekłość. Z mojego gardła wydobył się krzyk desperacji i zemsty:
- Gdzie jesteś bydlaku! Pokaż się! Wyłaź słabeuszu! Możesz być pewny swojej śmierci! Przyrzekam ci to na moją duszę! – zawołałem.
- Nie bądź taki pewny siebie! – usłyszałem szept zza swoich pleców.
Coś nagle chwyciło mnie za gardło i zwiększało stopniowo uścisk. Pandemoros podniósł mnie w powietrze i chciał mnie udusić zanim cos powiem. Powoli brakowało mi powietrza.
- Jack! Gdzie jesteś!? Pomóż mi, szybko! – zawołałem jak najsilniej mogłem.
Z ciemności dobiegł potworny ryk. To Jack owładnięty żądzą zemsty poprzez krzyk dodawał sobie otuchy. Biegł w moją stronę z wysoko uniesionym toporem. Gdy robił zamach na rękę, która mnie trzymała, Pandemoros drugą ręką rzucił w niego magicznym zaklęciem. Jack jak rażony piorunem upadł na wznak i leżąc tak na podłodze próbował się podnieść. Jednak coś mocno trzymało go przy ziemi i nie pozwalało mu wstać.
- Teraz skończę z tobą, marny pomiocie tego świata! – zawył z satysfakcją w głosie wilkołak.
Ujrzałem potężną łapę na wprost mojej twarzy i byłem pewny że to jest już koniec. Moja twarz odbijała się w jego szponach jak w lustrze. Powoli ogarniały mnie ciemności. Czekałem tylko na ostateczny cios, który zakończy moje cierpienia. Kątem oka zauważyłem jeszcze jasną postać zbliżającą się w naszą stronę. Trwało to całe wieki, jak podczas zamroczenia alkoholowego, wszystko posuwało się w zwolnionym tempie. W pewnej chwili w rękę
sancio
Wysłany: Sob 12:49, 27 Sty 2007
Temat postu:
- Nie lękajcie się przyjaciele, znajdę się u waszego boku w chwili, gdy będziecie tego najbardziej potrzebować! – zawołał, po czym odleciał w pobliże klifów Gryfindorskich.
Patrzyliśmy się na niego dopóki drzewa nie zasłoniły nam widoku. Przepełnieni nową nadzieją i dobrym samopoczuciem, ruszyliśmy w dalszą drogę przez las, w stronę siedziby demonicznego Pandemorosa. Wędrówka była mozolna i trudna. Mieliśmy do pokonania zdradliwe moczary i ponure knieje. Krajobraz zmienił się nie do poznania. Nie wędrowaliśmy już pośród zielonych lasów i szemrzących strumieni, które dawały ochłodę, lecz przez ponure knieje i zatrute wywierzyska. Zewsząd dochodziły odgłosy wycia i warczenia, co mówiło nam że jesteśmy już blisko. Postanowiłem założyć na szyję amulet, który otrzymałem od Wolferiosa. Przy zetknięciu z moją skórą, zaczął się świecić jasno zieloną poświatą. Oznaczało to iż Pandemoros jest niedaleko. Zza drzew powoli zaczęły wynurzać się wysokie baszty i wieże zamku. Prowadziła do niego kręta droga, przechodząca przez most zwodzony i potężną bramę. W centrum zamku znajdowało się ponure i tajemnicze gmaszysko, z którego okien biła ciemna łuna palących się wewnątrz świec. Przystanęliśmy na chwilę aby dokładnie przyjrzeć się budowli. Budziła ona ogromny respekt i trwogę swoim ogromem. Z daleka mury obronne zdawały się ogromne, lecz gdy zbliżaliśmy się coraz bardziej, wydawały się nie mieć końca. Szliśmy drogą, wzdłuż której stały powbijane na srebrne piki ciała. Niektóre z nich były w pełni ludzkie, aczkolwiek niektóre z nich nie zdążyły przejść metamorfozy. Te ciała musiały należeć do nielojalnych sługusów władcy wilkołaków. Przekroczyliśmy bramę niepostrzeżenie i truchtem podbiegliśmy pod drzwi donżonu. Lecz w tej samej chwili jeden z podwładnych Pandemorosa otworzył drzwi i oświetlił nas snopem światła dochodzacym z komnaty. Zaskoczony tą wizytą, zaczął głośno wyć. Jak na zawołanie w nasze miejsce zaczęły się zbiegać inne wilkołaki. Wyciągnęliśmy wszyscy broń i czekając na pierwszy atak stanęliśmy w pozycji obronnej. Jednocześnie zaczęły nas atakować dziesiątki stworów, jednak o dziwo zaczęły one błyskawicznie ginąć od uderzeń naszych broni. Powietrze śmierdziało już od rozkładających się ciał, a wroga ciągle przybywało. Postanowiliśmy wyrwać się z okrążenia i uciec do innej komnaty. Wróg był niezwykle słaby. Widocznie byli to Hałłaki, źli ludzie, którzy posiedli jedyną cechę swoich panów, a mianowicie potrafili się zamieniać w pełnię w wilkołaka. Jednak nie posiedli charakterystycznej siły i odporności na ciosy. Rozgrzani walką wpadliśmy do olbrzymiej sali, w której na tronie z ludzkich kości i czaszek siedziała posępna, zakapturzona postać. Wyglądała jak mnich, lecz jej strój nie był koloru brązowego a czarnego z ornamentami w kolorze czerwonym. Jedyne co zdradzało prawdziwe pochodzenie tej istoty to nie naturalnie długie palce u rąk i równie długie pazury u nich. Razem z nami do sali wbiegła cała horda hałłaków i wrzeszcząc w niebogłosy domagali się oddania w ich ręce przybyszów. Pandemoros wstał z tronu i chcąc uciszyć raz na zawsze cały motłoch, wyciągnął jedną rękę w stronę tłumu. Nagle z jego ręki jak z procy wyleciała ognista kula i trafiła w stwory. Wszystkie zostały skoszone falą ognia niczym zboże sierpem. Pozostały po nich jedynie dymiące kupki ścierwa i ubrań. Wilkołak usiadł z powrotem na swoim tronie i ściągnął kaptur z głowy. Jego twarz była niezwykle piękna. Miał białą cerę, małe, wyrażające upór oczy, które żarzyły się dziwnym ogniem. Miał bardzo czerwone usta i czarne jak noc włosy, opadające mu na ramiona. Na szyi nosił coś, co od razu przykuło moją uwagę. Znajdował się tam złoty kawałek pieczęci z naszego królestwa! A więc musiał być jednym z sześciu magów, obdarzonych mocami żywiołów. Czekała nas trudna walka. W pewnym momencie od stropów komnaty odbił się echem stanowczy, lecz dźwięczny i spokojny głos:
- Opuście to miejsce a nic wam się nie stanie. – powiedział Pandemoros.
- Z chęcią ale najpierw oddaj nam to co należało do naszego królestwa! – zawołałem.
- A więc chcecie fragment tej pieczęci? O to wam chodzi? – zapytał ze śmiechem w głosie.
sancio
Wysłany: Sob 12:49, 27 Sty 2007
Temat postu:
Amantha nabrała w buteleczkę wody ze źródełka i spryskała nią skrzydła Aurelisa. Po chwili mógł on już w pełni rozwinąć skrzydła. Dopiero wtedy ukazał się nam w całej okazałości. Był młodym, może dwudziesto letnim chłopakiem z pięknie wyczesanymi, blond włosami. Nosił nieskazitelnie białą tunikę, na której znajdował się piękny napierśnik z pozłacanymi emblematami. Jego talię opinał wspaniały złoty pas, przy którym wisiała również złota pochwa od miecza. Na nogach miał nagolenniki i stalowe buty z elementami złocenia. Sprawiało to, iż okrywała go poświata, nadająca mu charakter czystości i miłości. Miał długie, piękne same w sobie skrzydła, które dawały mu cech niewieścich. W pewnej chwili uniósł się w powietrze i pofrunął pod sklepienie jaskini. Doleciawszy w pożądane miejsce, wbił gołą rękę w litą skałę, a ta pękła na setki małych części, ukazując naszym oczom potężny oręż. Był nim palący się własnym ognie miecz, który był mojej wielkości. Aurelis schował go z powrotem na swoje miejsce, przy jego boku. Zleciał na ziemię i stanąwszy przed nami, powiedział:
- Pragnę wam podziękować za uwolnienie z tej trumny. – powiedział.
- Za to chcę przyłączyć się do waszej drużyny i pomóc wam w waszej misji. – odparł.
- Miło byśmy cię widzieli w naszych szeregach, i to my powinniśmy dziękować tobie nie ty nam! – stwierdziliśmy zgodnie.
- Jeszcze jedno. Skąd macie te pióra? Należały do mojego wiernego sługi Eternosa. Nie chcę wam ich zabierać, lecz powiedzcie mi gdzie się teraz znajduje. Proszę, bardzo potrzebuję tych informacji. – powiedział z troska w głosie Aurelis.
- Jest cały i ma się dobrze. Żyje wraz z innymi gryfami na wzgórzach niedaleko stąd. Mijaliśmy ich kolonię i uratowaliśmy jedno z ich piskląt przed śmiercią. W zamian duży, biały, wyglądający na przywódcę całej rodziny gryf wyrwał z ogona trzy pióra i zatknął je nam za uszami. – odpowiedziałem mu.
- Ruszajmy, muszę spotkać się z moim wiernym sługą. – stwierdził Aurelis.
- Musimy jeszcze zebrać księżycowe srebro i wykuć z niego magiczną broń. – powiedział Jack.
- Nie martwcie się. To moja broń stworzyła te wszystkie pokłady i bryły tego cennego kruszcu. Będąc w stanie spoczynku, mój miecz swoją energię przedkładał na okoliczne skały, powodując iż nabrały one właściwości magicznych. Wystarczy tylko jeśli tknę zwykłej broni i staje się ona magiczna. – odparł.
W miedzy czasie Amantha nabrała wody z magicznego źródła w tą samą buteleczkę i zatknąwszy ją za paskiem dołączyła się do grupy. Szybko zaczęliśmy się wspinać po drabinach w górę kopalni. Gdy na nasze twarze padły pierwsze promienie słońca, poczułem radość i uświadomiłem sobie po raz drugi jak piękny jest świat i jak źle by było go opuścić. Stanęliśmy wszyscy przed wejściem do kopalni. Aurelis kazał się wszystkim cofnąć o kilka metrów, po czym wycelował ostrze swojego miecza w otwór jaskini. Chwilę później jego miecz eksplodował strumieniem ognia, kierując cały swój impet w stronę wejścia. Kilka sekund potem cały drewniany strop zapalił się i począł się zawalać. Aurelis schował miecz do pochwy i podszedł do nas. Wyciągnął dla każdego pióro zza ucha i zatknął je sobie za pasem. Chwilę potem na niebie usłyszeliśmy znajomy pisk. To gryf został wezwany przez swojego pana do dalszej służby. Usłyszeliśmy trzepot ogromnych skrzydeł, które powodowały wyginanie się drzew w lesie jak podczas dużej wichury. Aurelis podszedł do swojego sługi i pogłaskał go po dziobie. Po jego twarzy sturlała się łza, spadając na gołą ziemię. Zaraz potem z miejsca gdzie upadła łza zaczęły wyrastać liczne kwiaty i trawa. Patrzyliśmy na ten widok ze wzruszeniem. Przed nami znajdował się mityczny rycerz i jego wierny rumak, który po wielu latach rozłąki nie zapomniał o swoim panu. Anioł dosiadł Eternosa i wzbiwszy się na nim w powietrze, krzyknął:
sancio
Wysłany: Sob 12:48, 27 Sty 2007
Temat postu:
- Gdzie dostałeś!? – zapytał.
Podwinąłem rękaw mojej koszuli i pokazałem mu dwa małej wielkości otwory, od których zaczęły odbiegać zielone żyłki. Czułem jak słabną mi siły.
- Pozostało mu mało życia. Jeśli nie znajdziemy antidotum, Paulus umrze. – stwierdziła Amantha.
Nalała krwi martwego potwora w małą buteleczkę i szybką ją zakorkowała. Ja natomiast czułem moje coraz słabsze tętno. Obraz stawał się niewyraźny, zaczęło brakować mi tchu. Dusiłem się! Jedyne co zobaczyłem to jasną połać ściany w pewnym oddaleniu ode mnie. Potem nie pamiętam już nic. Poczułem jak moja dusza wychodzi z mojego ciała i kieruje się w stronę jaskrawego światła na końcu ciemnego tunelu. Czułem się szczęśliwy mogąc trafić do tej krainy. Moim ciałem przestały wstrząsać ciarki strachu i dreszcze zimna. Nie czułem już zmęczenia, tylko nieograniczoną radość i miłość. Nagle wszystko zaczęło się zmieniać. Trafiłem z powrotem w ciemny tunel i poczułem wilgoć pod moimi plecami. Pojawiło się też uczucie zimna. Postanowiłem otworzyć oczy. Gdy to zrobiłem, przede mną stał anioł. Tak, najprawdziwszy anioł! Klęczał nade mną i głaskał mnie po głowie, nieprzerwanie się modląc. A więc jednak nadal byłem w niebie! Nie chciałem już wracać do tego dziwnego świata, gdzie żądzą zdrada i nienawiść. Lecz moje marzenia szybko prysły, gdy zobaczyłem moich towarzyszy podróży. Jak rażony piorunem zerwałem się na nogi. A więc żyłem! Niech będą dzięki wszechmocnemu Trigorotiusowi! Zacząłem odruchowo macać się po ciele w celu sprawdzenia czy aby jest moje. Upewniwszy się całkowicie, Rzuciłem się w ramiona moich przyjaciół. Uściskom i życzeniom nie było końca! Jednak postanowiłem podziękować osobie, której zawdzięczam moje życie. Podszedłem do niej i przylgnąłem jej do kolan.
- Dziękuję ci z całego serca dobroduszna istoto! – zawołałem nie hamując szczęścia.
- Nie ma za co. Mam na imię Aurelis. – odpowiedział anioł.
- Proszę opowiedz jak się tu znalazłeś, lub jak ja się tu znalazłem. – zapytałem się go.
- Dobrze opowiem ci wszystko, tylko usiądź. Nie wolno ci się przemęczać. – odparł.
Usiadłem na krawędzi dużego źródła. Odwróciłem się z niedowierzaniem. To musiało być to magiczne źródło omawiane przez Wolferiosa! Lecz mniejsza z tym, muszę wysłuchać tej historii.
- A więc przeszło trzy tysiące lat temu zostałem wyznaczony na strażnika tego świętego miejsca. Prowadziłem przykładne życie wśród tych wilgotnych i brzydko pachnących korytarzy do pewnego momentu, gdy zły magik wdarł się tutaj i zatruł to oto źródło, pozbawiając mnie mocy magicznych, które czerpałem z wody z tego miejsca wypływającej. Następnie ochlapał moje skrzydła dziwną substancją, przez co pozbawił mnie umiejętności latania. Zabrał także mój ognisty miecz i zakuł go w bryle nieskazitelnej rudy; księżycowego srebra. Mag stworzył także ogromnego stwora, który miał pilnować mnie i magicznego źródła przed nieproszonymi gośćmi. Czasami słyszałem tylko stłumione krzyki robotników i szybkie pełznięcie tego stwora. Pewnie moja niedola trwała by jeszcze dłużej, gdyby nie wy. Siedząc na skraju źródła usłyszałem potężny huk i cała zaczarowana ściana roztrzaskała się w drobny mak. Ujrzałem piękną dziewczynę i potężnego mężczyznę. Podeszli do mnie i zapytali co tutaj robię. Ja zadałem im to samo pytanie. Dziewczyna zapytała się mnie czy to jest to magiczne źródło. Odpowiedziałem że tak. Wtedy pokazali mi ciebie, martwego, młodego chłopaka. Prosili mnie o wskrzeszenie twojego martwego ciała, lecz ja nic nie mogłem zrobić, gdyż straciłem moją moc magiczną. Wtedy podeszła do źródła i wlała w jego wody przeźroczystą miksturę. Nagle poczułem jak wracają moje magiczne zdolności. Uklęknąłem przy tobie i położyłem ci rękę na czole. Odmówiłem krótką modlitwę i wtedy się obudziłeś. To wszystko co cię ominęło. Aha, jeszcze jedno. Moglibyście coś zrobić z moimi skrzydłami. Nadal są posklejane i nie mogę ich rozwinąć.
sancio
Wysłany: Sob 12:48, 27 Sty 2007
Temat postu:
- Spokojnie, zaraz coś wymyślę. – próbowała nas pocieszyć Amantha.
Usiedliśmy pod ścianą na stertach gratów i próbowaliśmy coś wymyślić. Jednak nic nie przychodziło nam do głowy. Znów miałem upiorne wizje mojej śmierci. Moim oczom ukazał się zeschnięty szkielet z dwoma amuletami na szyi, a obok niego dwa pozostałe; młodej kobiety oraz rosłego mężczyzny. Odnalazła nas kolejna grupa poszukująca tej samej pieczęci. Ocknąłem się równie szybko jak zapadłem w ten stan. Mój wzrok przykuła Amantha nasłuchująca czegoś w tunelu.
- Co robisz? Coś usłyszałaś? – zapytałem.
- Chyba słyszę jakieś dziwne odgłosy w tym tunelu. – powiedziała.
Obudzony tym nagłym poruszeniem, również Jack przerwał swoje rozmyślania i wstał na równe nogi.
- To chyba odgłos skrzypienia i chrobotania. – stwierdziła.
- Nie możemy tu tak siedzieć i czekać na śmierć. Musimy ruszyć się z miejsca i sprawdzić te dziwne dźwięki! – zawołałem, a echo powtórzyło za mną kilka razy tą informację w tunelach.
Ruszyliśmy przepełnieni nową nadzieją. Wystarczyło tylko odnaleźć źródło tych odgłosów i iść ich śladem. Na pewno dochodziły z powierzchni lub od legowiska jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Kierowaliśmy się samym słuchem, gdyż nie chcieliśmy spłoszyć stworzenia, a także z powodu zagaśnięcia pochodni. W miarę przyśpieszania naszych kroków, hałas stawał się coraz bardziej wyraźny. Po kilku minutach dotarliśmy do ponurej jaskini. Pod ścianami walały się nie strawione resztki i jakieś śmieci. Postanowiłem przyjrzeć im się z bliska. Okazało się iż są to kości i pozostałości ubrań. Przerażony tym widokiem zacząłem cofać się do tyłu, przez co przewróciłem się o uschłego trupa. Odruchowo spojrzałem w górę. Pod sklepieniem jaskini w ogromnych, ociekających jasną substancją kokonach wisieli ludzie. Kokonów tych były setki i pokrywały one całe połacie sufitu. Poprosiłem Amanthe, aby zestrzeliła jeden z nich na ziemię. Wkrótce na ziemi znalazła się jedna „trumna”. Rozciąłem ją delikatnie i zajrzałem do środka. To co zobaczyłem było przerażające! W centrum woalki znajdował się dziwny robak, który wysysał krew z resztek ludzi, którzy zostali zawinięci w przędze razem z nim. Bez namysłu wyciągnąłem miecz i odrąbałem kreaturze głowę. Miałem zamiar postrącać wszystkie kokony i pozabijać znajdujące się wewnątrz nich plugastwo, lecz przeszkodził mi charakterystyczny odgłos sunięcia czegoś ciężkiego i dużego po ziemi. Przygotowaliśmy się do walki, czekając na spotkanie najgorszego. W pewnym momencie naszym oczom ukazała się ogromna para szczęk, takich jakie mają żuki, tylko dwadzieścia razy większych i silniejszych. Zaraz potem z tunelu wypełzła ogromna dżdżownica. Była długa na około sześćdziesiąt łokci. Na samym końcu ogona wlekła duży kokon z ciałami zabitych robotników. Jej ciało było przepełnione jajami. Postanowiliśmy uwolnić ją od tego ciężaru.
- Amantho pokaż tej poczwarze co potrafią twoje strzały! – zawołałem w jej stronę.
Zaraz potem pięć strzał z zatrutymi grotami wbiło się w podbrzusze robaka. Ten natomiast zaczął zwijać się z bólu, uderzając przy tym swoim ogromnym ciałem w ściany i sufit jaskini. Spowodowało to, iż od stropu zaczęły odrywać się kokony z młodymi larwami, pękając z suchym trzaskiem. Potwór pozbierał swoje siły i postanowił zaatakować. Jego otwór gębowy otworzył się szeroko i wystrzelił w naszą stronę rój małych, ostro zakończonych igiełek, które zapewne były zatrute. Jack i Amantha w porę zdążyli zrobić unik, a ja ominąłem większość z nich. Pewny swojego uniku, nagle poczułem przeszywający ból w lewej ręce. Jako że nie ochraniała jej kolczuga ze smoczych łusek, oberwałem dwoma strzałkami. Zauważywszy to Jack żucił się w stronę potwora i zadał mu potężne uderzenie toporem w brzuch. Całą podłogę zalały ciemne i poskręcane wnętrzności. Gdy stwór dogorywał na podłodze, Amantha dla pewności wystrzeliła mu pęk strzał w otwór gębowy. Po tym ciosie ogromne cielsko robala znieruchomiało na dobre. Jack oparł mnie o jeden z leżących kokonów.
sancio
Wysłany: Sob 12:48, 27 Sty 2007
Temat postu:
to obszarpana kartka zapisana krwią. Przybita była nożem do belki podtrzymującej strop przed zawaleniem. Napisane na niej było:
„ Nie wchodźcie do tej przeklętej kopalni!
To miejsce jest przeklęte przez siły nieczyste.
Omijajcie to miejsce z daleka!
Jeśli...... ”
Dalsza część była zamazana dużą ilością krwi. Ktoś musiał zabić nieszczęśnika w trakcie pisania tej wiadomości. Jednak nigdzie nie było ciał. Zupełna pustka. Postanowiłem rozejrzeć się za innymi wiadomościami wśród stert śmieci. Moi kompani pomagali mi przy tym z ogromną wytrwałością. W końcu Amantha podniosła z ziemi duży papier, ubrudzony krwią i ziemią, a także dziwną, mazistą substancją . Oddała go mi, a ja zacząłem czytać go na głos:
Dzień 241.
„ Wydobycie cennej rudy zostało przerwane z powodu buntu robotników. Nie ma już chętnych do pracy na niższych poziomach. Twierdzą oni, iż na samym dole kopalni szaleją przerażające stworzenia, zabijając każdego robotnika. Postanowiliśmy zbadać to miejsce. Zebraliśmy ekspedycję złożoną z ochotników i ruszyliśmy na dół. Miejsce śmierdziało niemiłosiernie. Co zakręt ubywało mi ludzi. Słyszeliśmy tylko ich potworne krzyki pośród setek tuneli i korytarzy. Ostatecznie wyprawa skończyła się niepowodzeniem. Stworzenia owe rozochocone smakiem krwi coraz częściej wychodziły na powierzchnię zabijając przy tym dziesiątki kopaczy. Czekamy już tylko na ostateczny atak tych robali.
Jest nas już tylko mała grupa, uzbrojona w łopaty i kilofy. Cóż możemy zdziałać wobec silnego i znacznie liczniejszego przeciwnika!? Jeśli ktoś kiedykolwiek znajdzie moje ciało, niech odmówi modlitwę za moją duszę! ”
Po przeczytaniu tej wiadomości, popatrzyłem na moich przyjaciół. Na ich twarzach malowało się zdziwienie oraz niepokój. Byłem bardzo ciekawy co czai się pod powierzchnią ziemi. Chciałem rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci tego człowieka i wszystkich robotników.
Postanowiłem zwiedzić kopalnie. I tak nie mieliśmy wyboru. Aby pokonać Pandemorosa musieliśmy posiadać broń wykutą z tej szlachetnej odmiany srebra. Kierowała nami także chęć ujrzenia magicznego źródła, które mogło dodać nam sił i nadziei w dalszej podróży.
Jako pierwszy przekroczyłem próg jaskini i wszedłem do środka. Do każdej kondygnacji prowadziły schody, które sięgały coraz niżej i niżej. Cała budowla wyglądała jak olbrzymi tunel wydrążony przez kreta pionowo do dołu. Im byliśmy coraz niżej, tym coraz silniejszy stawał się zapach stęchlizny i padliny. Całe schodzenie zajęło nam 4 godziny. Gdy w końcu wszyscy postawili nogi na czymś twardym i nie chyboczącym się, zapaliłem pochodnię i trzymając ją przed sobą szukałem dziury w ścianie jaskini. Ogień mojej pochodni zadrgał, ukazując przepływ powietrza w tunelach. Na samym dole smród stawał się nie do wytrzymania. Weszliśmy do tunelu przed nami. W środku walały się duże sterty narzędzi, podartych szmat, desek i skrzyń. Nadal nie zobaczyliśmy żadnego ciała. Błądząc tak wśród niezliczonych zakrętów i rozwidleń, trafiliśmy z powrotem w to samo miejsce.
- Zgubiliśmy się? Czy to nie to samo miejsce, które widzieliśmy pół godziny temu? – zapytał Jack.
- Tak, ponownie znajdujemy się w tym samym miejscu. – odparła Amantha.
- A więc to tutaj ma się skończyć nasza misja!? Mamy umrzeć tu jak krety bez światła!? – załamałem się.
sancio
Wysłany: Sob 12:47, 27 Sty 2007
Temat postu:
Amantha wykonywała moje polecenia bez zastanowienia. Szybkimi ruchami rąk wystrzeliła strzały, przybijając je do ścian urwiska, a jedną do uschniętego drzewa na skraju drogi. Zrobiła przy tym rodzaj pajęczyny, o bardzo mocnych niciach. Młody gryf zbliżał się z coraz większą prędkością w stronę naszej konstrukcji. W pewnym momencie uderzył w nią z ogromna siłą, odbijając się od niej jak od ściany. Jednak zamiast upaść na drogę, zaczął spadać w dół, do lasu. Myślałem ze to już koniec. W ostatnim momencie coś owinęło się naokoło nogi ptaka, trzymając go mocno w tym samym miejscu. To Jack zrobiwszy pewnego rodzaju lasso, rzucił nim w stronę ptaka, łapiąc go na pętlę. Szybko podbiegłem do niego i razem, połączonymi siłami wciągnęliśmy go znad przepaści na drogę. Musieliśmy się namęczyć nie lada, aby wyciągnąć tego młodego gryfa z rąk śmierci. Ptak przy tym akcie stracił kilka piór, które teraz szybowały na niebie, powoli opadając w dół. Pisklę skrzeczało głośno, nawołując swoją matkę. Kilka minut później z góry zleciało kilka dorosłych osobników. Jeden z nich był znacznie większy od pozostałych. Przypominał wyglądem białą kurę, tyle że wielkości dużej machiny oblężniczej. Samo pisklę było wielkości dorodnego pawia lub głuszca. Zrobił dwa kroki do przodu i zaskrzeczał tak głośno, aż w uszach mi zapiszczało. Odpowiedziało mu kilkaset podobnych pisków z góry. Pozostałe gryfy były szarego upierzenia i wielkości krowy, lecz ten był olśniewająco biały ze złotymi piórami na podgardlu i skrzydłach. Posiadał ogromne szpony i potężny, żółty dziób. Musiał być przywódcą tej kolonii. Jack powoli podszedł do pisklęcia i zdjął mu pętlę z nogi. Jego poczynania były bacznie śledzone czujnym wzrokiem innych gryfów. Zwinąwszy linę, powoli oddalił się od młodego. Jeden z gryfów stojących za plecami dowódcy, podszedł i wziąwszy delikatnie w dziób młodego pisklaka, uniósł się w powietrze i zaniósł go na szczyt urwiska. Staliśmy cali spięci zaistniałą sytuacją. W końcu biały gryf sięgnął dziobem w stronę piór na ogonie, wyrywając przy tym trzy sztuki. Były to niezwykle długie i piękne pióra. Błyszczały się w słońcu jak tafla wody. Podszedł stanowczym krokiem i zatknął każdemu jedno za uchem, po czym cofnąwszy się, wykonał poprzez szerokie rozłożenie skrzydeł i pochylenie głowy majestatyczny ukłon w naszą stronę. Chwilę później powodując ogromne tumany kurzu, wzbił się w powietrze i skrzecząc zniknął za krawędzią skały.
Stałem jak skamieniały. Dopiero ciężki oddech Jack’a przywrócił mnie z powrotem do tego świata. Czułem się jak osoba która doświadcza najwspanialszego uczucia na świecie. Jak ktoś kto otrzymał elitarne odznaczenie za zasługi. Byłem zadowolony sam z siebie.
- Teraz możemy być pewni pomocy ze strony gryfów. – stwierdziła Amantha.
- Ale co oznaczają te pióra? – zapytałem.
- Jest to symbol dozgonnej wdzięczności i pomocy. Dawniej pióra gryfów były bardzo cenione. Organizowano specjalne polowania na młode osobniki. Lecz teraz to już przeszłość. Niektórzy twierdzą, iż w pradawnych czasach gryfy były wysłannikami i rumakami aniołów. Tam gdzie są gryfy, są też anioły, lub tereny przez nie poświęcone. Są to magiczne miejsca: kaplice, świątynie, kościoły a także cudowne uzdrowiska. – odpowiedziała.
- W związku z tym musimy być niedaleko tego magicznego źródła o którym wspominał Wolferos. – wtrącił się Jack.
- Musimy ruszać w dalszą drogę, nie zatrzymujmy się. – powiedziałem.
Ruszyliśmy dalej krętymi drogami na zboczu tej góry. Odprowadzały nas słyszane z daleka piski gryfów z urwisk. Postanowiłem nazwać to miejsce. Urzekło mnie swoim urokiem. Było z niego widać rozległe tereny, poprzez bujne lasy, wymarłe i spalone wioski, po wyraźnie zarysowany brzeg morza. Klify Gryfindorskie. Tak, ta nazwa pasuje jak ulał do tego niezwykłego miejsca. Zadowolony ze swojej wyobraźni nadałem szybszego tempa całemu marszowi. Po kilku godzinach forsownego marszu, naszym oczom ukazały się upragnione kopalnie. Nie była to jedna kopalnia lecz cały kompleks wydobywczy. Wkoło każdej z nich walały się szczątki i śmieci dawno przebywających tu ludzi. Jedyne co przykuło moją uwagę
sancio
Wysłany: Sob 12:45, 27 Sty 2007
Temat postu:
Z nie dowierzaniem spojrzałem na Jack’a a on na mnie. To my musieliśmy walczyć wręcz z tą bestią, a ona tylko sypnęła mu proszkiem w oczy? To już był szczyt możliwości. Jednak muszę przyznać, w niektórych momentach kobieca inteligencja przydaje się bardziej niż męska siła.
Pochowaliśmy Wolferiosa w lesie. Dla bezpieczeństwa w serce nasypaliśmy mu jeszcze tego srebrnego proszku, aby nie powrócił do życia. Pomodliwszy się za jego duszę, odmówiliśmy tajemne zaklęcie, aby uchronić go przed złymi demonami i duchami. Następnie nałożyłem na szyję amulet, który mi podarował. Była to zwykła metalowa płytka, na której narysowany był wizerunek wilkołaka. Stał on na wzgórzu i poprzez wycie zwoływał swoich pobratymców. Chyba oznaczało to dominację nad innymi wilkołakami. Pomimo swojego wyglądu, amulet emanował tak potężną i złowrogą mocą, że gdy założyłem go na szyję, przez chwilę ujrzałem te wszystkie osoby, które postradały życie z jego rąk lub z rąk jego podwładnych. Widok ten spowodował, że ugięły się pode mną nogi. Były tam tysiące osób: starców, mężczyzn, kobiet i dzieci. Wszystkie były straszliwie okaleczone. Nagle jak za magiczną sprawą zamieniały się w tym samym momencie w wilkołaki. To wszystko mnie przerosło. Zdjąłem go jak najszybciej i schowałem za pas.
- Czeka nas naprawdę ciężka podróż – powiedziałem.
- Skąd wiesz? – zapytała się Amantha.
- Amulet mi to pokazał. Jeśli mówił prawdę to potrzebujemy dużo srebra i szczęścia aby dotrzeć do tego zamku. – opowiedziałem jej.
- Musimy odwiedzić tą kopalnię o której mówił Wolferos. – powiedział Jack.
- Tak. Spróbujemy również znaleźć to źródło, może okazać się przydatne. – zaproponowałem.
- A więc w drogę! – ryknął Jack.
- Tak, pora ruszać. – stwierdziłem.
Skierowaliśmy nasze kroki w lewo. Cel: Zamek Bamilroga, aktualna kryjówka Pandemorosa, którego musieliśmy zgładzić w imię Wolferiosa. Już nie długo miało się okazać czy będzie to korzystne posunięcie, czy może totalna katastrofa i klęska. Czas powoli odliczał godziny do naszej konfrontacji. Konfrontacji na śmierć i życie.
Powoli na horyzoncie zaczęła pojawiać się jasna łuna wschodzącego słońca. Ciepłe promienie ogrzewały nasze twarze, powodując miłe uczucie ciepła na całym ciele. Była to pierwsza miła rzecz, która nas tu spotkała od początku całej przygody. Idąc krętą ścieżką, nie zwróciliśmy uwagi na przejmujące skrzeczenie i wrzaski na samej górze urwiska. Dopiero gdy cień ogromnego stworzenia przeleciał nad nami i zasłonił na moment słońce, poderwaliśmy głowy w górę. Na zboczach urwiska znajdowały się dziesiątki ogromnych gniazd. Ich lokatorzy szybowali teraz wysoko w przestworzach w poszukiwaniu jedzenia dla swoich piskląt.
- Co to za dziwne stworzenia? – zapytałem.
- To gryfy, strażnicy tych gór. – odpowiedziała Amantha.
- Muszą być potężne i niezwykle silne. – zachwycił się nimi Jack.
- Tak, a jeśli ktoś im pomoże, stają się wierne i lojalne wobec tej osoby. – odrzekła.
Nagle powietrze przeszył piskliwy krzyk jednego z nich. Pikował w naszą stronę. Popadliśmy w panikę, gdyż w przypadku konfrontacji nie mieliśmy gdzie się schować, ani jak odeprzeć ataku. Po chwili zdałem sobie sprawę z przyczyny tego nagłego zachowania. Gryf nie chciał nas zaatakować, lecz leciał za spadającym pisklęciem. Patrząc na to rozgrywające się wysoko nad nami wydarzenie, uświadomiłem sobie, że pisklak może nie przeżyć tego upadku. Pod nim znajdowało się kilometrowe urwisko, a niżej drzewa. Postanowiłem pomóc w tej sytuacji.
- Amantho, przywiąż do swoich strzał złote liny, które otrzymałaś od Modeniusa! – zawołałem.
- Teraz zrób z nich cos w rodzaju sieci a następnie wystrzel każdą w innym kierunku.
sancio
Wysłany: Sob 12:45, 27 Sty 2007
Temat postu:
ich może tylko czyste srebro. Teraz miałem okazję sprawdzić ile w tym było racji. Wyciągnęliśmy wszyscy broń, czekając na dalsze poczynania bestii. Jednak ona jednym szybkim susem rzuciła się na mnie, zadając mi potężne uderzenie w klatkę piersiową. Upadłem na ziemię, ciężko łapiąc powietrze. O dziwo nie byłem martwy. Spojrzałem na mój tors. W okolicach mostka znajdowały się trzy duże zadrapania na pancerzu. Ocaliła mnie kolczuga z łusek Belfoga, którą podarował mi Modenius. Szybko podniosłem się z gleby i dobywszy miecza z krypty, przybrałem pozycję gotową do walki. Stwór ponowił atak. Jednak ja byłem już na to przygotowany. Zrobiłem szybki unik a i po chwili obrót, ciąłem go po plecach. To go jeszcze bardziej rozwścieczyło. Jego ciało wygięło się pod wpływem ogromnego bólu, po czym powietrze przeszył przerażający skowyt. Postanowiłem przejąć inicjatywę w tym pojedynku i zaatakowałem pierwszy. Moje ciosy raz za razem dosięgały stwora, raniąc go dotkliwie, jednak bestia nie dawała za wygraną. Wyskoczywszy w górę próbowała mnie zmylić, chcąc rzucić mi się do gardła. Jednak w porę pojawił się Jack, osłaniając mnie swoją tarczą. W tym samym momencie w którym zostałem osłonięty, na tarczę spadł potężny cios łapą, wykrzesujący długie snopy iskier. Postanowiłem raz na zawsze z tym skończyć.
- Jack, musisz powalić go na ziemię po czym ja dokończę resztę! – zawołałem.
- Dobrze, na trzy! – krzyknął.
Pierwsze trzy ciosy dosłownie ścięły potwora z nóg, lecz pomimo tego szybko podniósł się on z powrotem do pozycji pionowej. Jednak coś w mgnieniu oka wygięło wilkołaka, po czy z jego oczu trysnęły strumienie ognia, zalewając mu całą klatkę piersiową. Wił się na ziemi, wyjąc przy tym jak katowany pies. Po chwili zaczął przemieniać się w swoją pierwotną postać; stawał się człowiekiem. Widocznie tak ogromna dawka cierpienia, spowodowała jego ponowna metamorfozę. Kilka minut później przed nami leżał na ziemi nagi Wolferos. Zamiast oczu miał dwie czarne dziury, z których nieprzerwanie sączyła się krew.
- Dobijcie mnie, zanim moja tkanka się zregeneruje i przybędą mi nowe siły. Lecz proszę was, aby odkupić moją duszę znajdźcie sprawce mojego przekleństwa i nieszczęścia. Jego imię brzmi Pandemoros. Niektórzy uważają go za utrapienie tego świata, za sprawcę wszystkich plag i zaraz. Jest potężnym magiem, nie lekceważcie go. Potrafi wskrzeszać umarłych i włada magią śmierci równie biegle jak ty swoim mieczem. Znajdziecie go idąc tą drogą wprost do zamku dawnego króla tej krainy. Podła bestia znalazła sobie tam nowe legowisko! Nie zabije go żadna broń, nawet ta z czystego srebra. Jednak po drodze znajdziecie starą kopalnię, która została specjalnie zbudowana, aby wydobywać specjale srebro. Było ono wykorzystywane do produkcji mieczy, tarcz oraz zbroi, tak bardzo potrzebnych do walki z jego wysłannikami. Podobno znajduje się tam magiczne źródło, lecz to tylko legendy. Proszę oto amulet, który należał do Pandemorosa, dzięki niemu wyczujecie jego obecność. Teraz, gdy już wam wszystko powiedziałem, proszę zabijcie mnie! – powiedział plując przy tym krwią.
Wysłuchawszy go, wyciągnąłem mój zaczarowany miecz i wykonałem nim jeden szybki ruch ręką. Chwilę później jego głowa poturlała się w przydrożne krzaki. Jego ciałem wstrząsały jeszcze pośmiertne drgawki, lecz i one szybko ustały. Rozejrzałem się dookoła. Nigdzie nie widziałem Amanthy. Pomyślałem iż może leżeć gdzieś ranna. Bałem się o nią. Jednak ku mojej uldze, nagle między mną a Jack’em wyłoniła się omawiana osoba.
- Gdzie byłaś tyle czasu? – zapytałem.
- Nie mogłam patrzeć jak potwór wami majta, więc postanowiłam pomóc. Rozkruszyłam dwa srebrne groty z moich strzał i stając się niewidzialna, zaszłam wilkołaka od tyłu, po czym wsypałam mu owy proszek do oczu. – odparła ze stoickim spokojem w głosie.
sancio
Wysłany: Sob 12:44, 27 Sty 2007
Temat postu:
ożywieńców z labiryntów do ołtarza, gdzie kończył się tunel. Zabijając ostatnie sztuki szkieletów wkoło tego świętego miejsca, dostrzegliśmy powagę naszej sytuacji. Wkoło ruin kościoła stały nie dziesiątki, nie setki, lecz tysiące nieumarłych. W powietrzu unosił się tak dobrze już nam znany odór ciał i śmierci. Sytuacja wydawała się beznadziejna.
- Słuchajcie, jeśli przyszło by nam zginąć w tym przeklętym miejscu, musimy bronić się do końca. Nie poddamy się! – powiedziałem.
- Oby spotkała nas szybka i bezbolesna śmierć z rąk tych plugawych istot. – odparł Jack.
Zajęci rozmową, nie zauważyliśmy jak Amantha wspina się na ołtarz po czym klęcząc, rozsypuje wkoło siebie niebieskie kamienie, nieustannie się modląc. Nagle nocne niebo przecina błyskawica i słyszymy grzmot. Po chwili w niezliczone szeregi trupów zaczynają uderzać błyskawice, zapalając całe ich setki. Wszystko jest niemal oświetlone jak w dzień, niebo przeszywa nieustanny huk grzmotów. Po tym niezwykłym pokazie fajerwerków, z armii szkieletów zostaje tylko ogromne ilości nadpalonych kości, rozwalonych na ogromnym obszarze. Gdzieniegdzie dopalały się resztki gnatów i ubrań, tworząc dziwne ogniska.
Amantha leżała wyczerpana na ołtarzu ciężko łapiąc powietrze.
- Jack, weź ją na plecy i wynośmy się z tąd! – zawołałem.
Jack podniósł Amanthe i pośpiesznie wycofaliśmy się z tego przerażającego miejsca. Mijając ostatnie zabudowania tej miejscowości, wykonałem znak rękoma, który miał pobłogosławić to miejsce. Ruszyliśmy w dalszą drogę na północ od miasta. Mijaliśmy wiele równie zniszczonych i opuszczonych miast i wsi. W każdej walały się kości ofiar i czuć było zapach śmierci. Przepełnieni lękiem, dotarliśmy do rozwidlenia dróg. Stał przy nich drogowskaz: „ na lewo do Zamku Króla Bamilroga, na prawo do bagien Tęgomęckich „ Stojąc tak, nie zwróciliśmy uwagi na tajemniczy kształt poruszający się między drzewami. Dziwna istota krążyła wokół nas, jakby szukała naszego słabego punktu, lub utraconej własności. Usłyszałem dziwny hałas, coś chodziło pośród drzew, ciężko posapując. Nagle, niczym grom z jasnego nieba w moją stronę wyskoczył ubrany w szmaty mężczyzna, przyglądając mi się z groźbą w oczach. Przemówił chrapliwym, zdecydowanym głosem:
- Oddajcie rzecz, którą mi zabraliście! – zawył.
- O jakiej rzeczy mówisz? – zapytał się Jack.
- Ta rzecz należała do mnie od wieków a przez jej kradzież uwolniliście moje dawne przekleństwo! – wycharczał.
W tym samym momencie coś zaświtało mi w głowie. Przypomniał mi się incydent w krypcie. Tak! Ten mężczyzna, który teraz stoi przed nami jest tym samym który leżał w sarkofagu! A więc przyszedł po miecz, który wisiał mi na plecach! Postanowiłem grać jeszcze na zwłokę.
- Czy chodzi ci o ten miecz? – zapytałem.
- Tak, lepiej mi go oddaj zanim poczujesz mój gniew! – odpowiedział.
Jednak na dalsze wywody było już za późno. W pewnej chwili zza chmur wyłonił się księżyc w pełni, oświetlając nas i okoliczne tereny jasną poświatą. W tym samym momencie ów człowiek upadł na ziemię i zdzierał z siebie podarte i tak już ubrania. Upadł na plecy i chwyciwszy się za głowę, wył w niebogłosy. Przez jego ciało przechodziły drgawki, które wyginały go w idealny łuk. Zaraz potem na jego plecach i torsie zaczęły wyrastać długie, kosmate włosy. Owa transformacja coś mi przypominała, lecz nie mogłem zgadnąć co. Jego ciało zarastało coraz bardziej, aż w końcu przypominał niedźwiedzia. Zamiast rąk i nóg miał łapy podobne do psich lub wilczych. Jego twarz zamieniła się w długi, naszpikowany ostrymi jak noże zębami pysk, z którego nieprzerwanie leciała krwawa ślina. Ujrzawszy apogeum jego przemiany, moje ciało przeszedł dreszcz. Przypomniałem sobie! Mój ojciec opowiadał mi w dzieciństwie o ludziach, którzy przy pełni księżyca zamieniali się owłosione bestie owładnięte żądzą zabijania. Odzyskiwali swoją normalną postać przy pierwszych promieniach słońca. Nazywał ich wilkołakami. Mówił że są niezwykle silni i odporni, a zabić
sancio
Wysłany: Sob 12:44, 27 Sty 2007
Temat postu:
- Ruszajmy, za parę godzin zrobi się ciemno. Musimy znaleźć jakąś kwaterę na nocleg. – powiedziała Amantha.
- Tak, ruszajmy! – odparłem.
Posuwaliśmy się wzdłuż starej drogi, przy której walały się jakieś graty, śmieci i kości. Niebo nad nami nieubłaganie stawało się coraz ciemniejsze. Od strony lasów dochodziły do naszych uszu dziwne odgłosy; wycia, warczenie oraz odgłos obgryzany kości przez zwierzę o potężnych szczękach. Powodowało to że przechodziły nas ciarki. Niczym statek na horyzoncie dla rozbitka, tak dla nas zza zakrętu wyłoniły się zabudowania. Poczuliśmy ulgę, mogliśmy zapukać do pierwszego napotkanego domu i poprosić o nocleg i strawę. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się że te wszystkie domy są puste. Weszliśmy do pierwszego z nich, który stał obok dużego, uschniętego drzewa. Przekroczywszy próg, w nasze nozdrza uderzył odór stęchlizny i krwi. Wszędzie walały się ludzkie szczątki, a ściany pokryte były zaschniętymi plamami krwi. Opuściliśmy to miejsce w pośpiechu, wywoływało ono mdłości samym widokiem. Stanąwszy na środku ulicy, w oddali zamajaczyła mi sylwetka starej budowli na wzgórzu. Mógł być to zamek lub kościół. Wdrapaliśmy się na omawiane wzgórze, które okazało się ogromnym cmentarzem. Na jego szczycie znajdowały się ruiny starego kościoła. Znajdowała się tam część prezbiterium i fragmenty ścian bocznych. Przy prezbiterium znajdował się stary, porośnięty mchem ołtarz. Podeszliśmy do niego. Za nim znajdowała się dość spora dziura, w której znajdowały się schody prowadzące na dół. Postanowiliśmy sprawdzić co jest na ich końcu. Wziąłem starą kość i owinąwszy ją zmurszałą szmatą, roznieciłem na niej ogień. Taką oto pochodnią oświetlaliśmy sobie drogę w labiryntach korytarzy. Błądząc wśród wielu odnóg tuneli, ostatecznie trafiliśmy na dużą salę, na środku której znajdował się sporej wielkości sarkofag. Jack zapalił wszystkie pochodnie i kryptę rozświetlił blask ognia. Ściany pokryte były starodawnymi rysunkami i inskrypcjami. Podszedłem do sarkofagu. Na jego wieku znajdował się napis: „ Wolferios, ten który został naznaczony piętnem ciemności. „ . Po obu stronach wieka znajdowały się rysunki słońca i księżyca. W prawym rogu przykrycie sarkofagu było odłamane, co skusiło mnie do zajrzenia do środka. Oparłszy się na nim, nie zauważyłem iż przez jego środek błyskawicznie przeszło pęknięcie, po czym wieko załamało się, ukazując moim oczom wnętrze grobu. W środku leżał młody, może 30 letni mężczyzna o łagodnej twarzy. Nosił na sobie podarte szmaty, które odkrywały liczne blizny na całym jego ciele. Pomiędzy jego nogami leżał wspaniały miecz, który mimo iż było ciemno, błyszczał się jakby wytwarzał swoje światło. Co najdziwniejsze, ciało nie było w stanie rozkładu. Mężczyzna wyglądał jakby się tu położył przed chwilą i miał się za moment obudzić z drzemki. Kierując się chciwością, wyszarpnąłem z rąk nieboszczyka dziwny miecz. W tym samym momencie nad nami rozległo się przerażający skowyt i wycie w jednym. Z korytarza, którym przyszliśmy w to miejsce, dochodziły stłumione kroki setek nóg. Zbliżały się z dużą szybkością w jeden nieustanny, monotonny rytm swoich kroków. Gdy pierwsze sylwetki zaczęły migotać w świetle pochodni, okazało się ze są to setki szkieletów, które po wielu latach obudzone ze swojego snu, szukały zemsty. Każdy z nich miał na sobie resztki ubrań lub zbroi. Zacząłem wydawać rozkazy:
- Amantho, wejdź na ten sarkofag pod ścianą i osłaniaj nas swoimi strzałami! – krzyknąłem.
- Ty Jack,u stań obok mnie i zabijaj tyle tego ścierwa ile dasz rady! – zawołałem.
- Się robi, takiej okazji nie ominę nigdy!- odpowiedział.
Rzuciliśmy się na zwarte szeregi wroga, tępiąc go niemiłosiernie. Co chwila na posadzkę spadała czaszka lub odcięta kończyna, wywołując ciche chrzęst. Jednak za każdego zabitego trupa przychodziło kilka nowych. Powoli opadaliśmy z sił. Ostatkiem sił wyciągnąłem mój amulet zza koszuli i pocałowawszy go z rykiem rzuciłem się w wir walki. O dziwo, zaczęły wracać mi siły, a mój miecz nabrał jasnej, czerwonej poświaty. Za każdym jego uderzeniem z ostrza wylatywały jęzory ognia, oświetlając wąski tunel jasnym światłem. Tak zepchnęliśmy
sancio
Wysłany: Sob 12:43, 27 Sty 2007
Temat postu:
- Amantho, przyjmij ode mnie te oto buty niewidzialności. Sprawią że będziesz mogła niepostrzeżenie zachodzić wrogów i ich likwidować. Nikt cię nie usłyszy i nie zobaczy. Staniesz się nieuchwytna.
Amantha od razu naciągnęła na swoje nogi buty, przez co straciliśmy ją z oczu. Po pewnym czasie znowu była wśród nas. Każdy zachwycony swoimi prezentami skłonił się nisko przed magiem i podziękował za pomoc w misji.
- Niech chroni was Trigorotius, potężny obrońca naszego królestwa! – zawołał Modenius.
Wyszliśmy na plac przed zbrojownią. Słońce chyliło się ku zachodowi. Postanowiłem udać się na swoją kwaterę i zdrzemnąć po dniu pełnym wrażeń. Wszedłem do dużego gmachu mieszkalnego w górnym zamku. Usiadłem na krześle i zacząłem przyglądać się mojej broni. Nie był to już mój stary miecz. Trzymałem w rękach potężną broń od której zależało moje życie w misji. Oparłem ją o stół i rozebrawszy się położyłem się spać.
Ta noc była okropna. Nie mogłem zmrużyć oka. Miałem koszmary. Śniło mi się że stoję na statku. Wokół mnie otwarte morze. Mewy okrążają maszt, pokrzykując radośnie. Na dziobie stoi znajoma mi postać. Tak to mój ojciec! Woła mnie do siebie gestem ręki. Próbuję podejść, lecz jest to bardzo trudne. W końcu, gdy mi się to udaje, podchodzę do niego i kładę mu rękę na ramieniu. W tym samym momencie on odwraca się w moją stronę, lecz zamiast twarzy mojego ojca widzę trupią czaszkę z resztkami tkanki, a z oczodołów wysypują się robaki. Po tym widoku budzę się cały zlany potem. Na dodatek w środku nocy zaczął padać ulewny deszcz, który łomocząc o dachówki nie pozwalał mi zasnąć ponownie. W końcu zmęczenie zwyciężyło nad bezsennością. Obudził mnie rozgrzany promień słońca padający mi na czoło. Zerwałem się na równe nogi i czym prędzej ubierając się po drodze, pognałem w stronę portu. Statek stał już gotowy do rejsu, cała załoga była gotowa do podróży. Gdy przybiegłem na miejsce, akurat wnoszono ostatnie skrzynie z prowiantem na pokład. Rzucono cumy i zaciągnięto żagle. Na brzegu stali król Arsenios i jego nadworny mag Modenius. Król pobłogosławił nas ręką, natomiast Modenius odmówił tajemne zaklęcie i wykonał okrężny ruch ręką rozsypując przy tym wkoło białe kamienie. Po zakończeniu tego procederu zaczął wiać silny wiatr i odbiliśmy od brzegu. Rozpoczęła się nasza podróż, podróż w nieznane!
Gdy poczuliśmy lekkie muśnięcia wiatru na twarzy, uświadomiłem sobie że rozpoczął się nowy rozdział w moim życiu. Usiadłem na kupie lin pod masztem i wsłuchiwałem się w szum morza. Tak mijały dni i noce. Znudzeni ciągłą podróżą, rozgrywaliśmy miedzy sobą krótkie pojedynki, sprawdzając przy tym swoje umiejętności i refleks. Rejs trwał już trzy tygodnie, a wyspy nie było jeszcze widać. Jedzenie i woda były już słone i nadpsute, lecz co najważniejsze było go coraz mniej. 29 dnia podróży, będąc już u kresu swoich sił i zmysłów, usłyszałem radosne krzyki marynarzy stojących na dziobie. Postanowiłem podejść i sprawdzić co wywołało taki entuzjazm. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom! Przed nami migotał skrawek lądu, jednak było w nim coś dziwnego. Nie była to typowa, porośnięta roślinnością wyspa, lecz spalona, pozbawiona życia kraina. Gdy dziób statku wbił się w czarny jak smoła piasek, razem z moimi kompanami i marynarzami zeszliśmy na stały ląd. W powietrzu można było wyczuć zapach gnijących szczątków i śmierci. Co najdziwniejsze, ani w powietrzu ani na lądzie nie było widać żadnego żywego stworzenia. Załoga w pośpiechu zebrała skrzynie z jedzeniem z plaży i równie szybko odbiła od plaży.
- Pamiętajcie, ta wyspa jest przeklęta. Żyją na niej dziwne i przerażające stworzenia. Bądźcie pod wpływem łaski szlachetnego Trigorotiusa! – zawołał kapitan.
Spojrzałem na mój amulet. Oby ochraniał mnie i moich towarzyszy w tej misji.
- A więc w drogę! Musimy zbadać tą wyspę i odnaleźć te fragmenty pieczęci. – powiedziałem.
- Taka jest wola króla, jednak ten ląd napawa mnie przerażeniem i szacunkiem. Niewiadomo co się kryje w głębi tych lasów. – odparł Jack.
sancio
Wysłany: Sob 12:41, 27 Sty 2007
Temat postu:
gór Melonijskich. Twój miecz jest teraz nieskończenie ostry i szybki. Pokonuje wszystkie przeszkody niczym wiatr. Korzystaj z niego rozumem, nie siłą.
Wziąłem ostrze z rąk Modenisa, które było teraz dwa razy bardziej lekkie niż poprzednio. Zrobiłem nim dwa zamachy, lecz wydawało mi się iż było ich ponad dziesięć.
Następnie wziął topór od Jack’a. Położył go na stole i przerzucił kartki księgi. Uniósł jedną rękę i wykonując niepowtarzalnie szybkie ruchy dłonią, zaczął mówić w niezrozumiałym języku. Nagle, z jego ręki wytrysnął snop światła, które oślepiło wszystkich. Jedyne co udało mi się zobaczyć to lewitujący topór Jack’a na głową maga. Ostatecznie światło zgasło, a topór z brzękiem upadł pod nogi czarodzieja. Schylił się po niego i podał go Jack’owi.
- Twój topór Jack’u został wzmocniony. Stał się niezniszczalny. Nie ma teraz na świecie zbroi, która wytrzymała by uderzenia twojej broni. Wykorzystuj swoją broń z rozwagą, nie nadużywaj jej. Wadą tego zaklęcia jest to iż spowoduje ono przejecie twojej świadomości poprzez ten topór. Z czasem spowoduje on że staniesz się nie pohamowanym zabijaką. Jeśli masz silną wolę, nie masz czego się bać.
Ostatnia broń która została do zaczarowania to łuk Amanthy. Modenis wziąwszy go z jej rąk przeciął cięciwę i wstawił piękny, złoty sznurek. Położył wszystko na stole i ponownie przerzucił kartki. Zaczął swój ostatni rytuał. Wraz z coraz szybszym odmawianiem słów zaklęcia, nad łukiem zaczęły pojawiać się kłęby zielonego dymu, zakrywając go zupełnie. Chwilę później z owej chmury dymu w blat stołu zaczęły wgryzać się korzenie. Tak najprawdziwsze korzenie! Miejsce, gdzie niedawno leżał łuk było teraz kłębowiskiem konarów i korzeni. Po pewnym czasie wszystko zaczęło usychać i odpadać, ukazując nową broń. Na blacie znajdował się bogato zdobiony łuk ze złotą cięciwą, która świeciła się niczym promień słońca. Mag podniósł go z blatu stołu i złożył go na rękach Amanthy.
- Twoja broń Amantho została zaczarowana w zatrute strzały i doskonałą cięciwę z łuku naszego pradawnego obrońcy, rycerza Trigorotiusa, który z tej właśnie cięciwy zabił Belfoga, legendarnego smoka który pustoszył tę krainę. Każdy niepowołany, który weźmie łuk w swoje ręce zostanie zatruty tak mocną trucizną, która uśmierci go w mgnieniu oka. Jest to krew Belfoga. Twój łuk stał się nieprawdopodobnie celny i o nieograniczonym zasięgu. Wykorzystuj go tylko w wyjątkowych sytuacjach, gdyż zranienie jednego członka drużyny skończy się jego śmiercią.
Wykonawszy swoją powinność, Modenis podszedł do Amanthy i wziął od niej lutnię. Zagrał na niej, wypowiadając przy tym nieustanne zaklęcia. Szarpiąc za ostatnią strunę, lutnia wydała z siebie dziwny, przejmujący dźwięk i pokryła się litym złotem.
- Od teraz ten instrument będzie wydawał z siebie tak cudowne melodie, które doprowadzą do zahipnotyzowania wrogów i przejęcia nad nimi kontroli. Pamiętajcie, aby nigdy nie wsłuchiwać się w melodię. Jeśli już ktoś to zrobi czeka go śmierć w okropnych męczarniach.
Wszyscy postanowiliśmy podziękować serdecznie magowi i opuścić to miejsce aby udać się na spoczynek. Jednak zatrzymał nas łagodny głos Modeniusa:
- Poczekajcie jeszcze chwilkę, a otrzymacie dodatkowe wyposażenie. Dla ciebie Paulusie mam kolczugę. Nie byle jaką kolczugę. Zbudowana została z łusek Belfoga. Jest niezwykle wytrzymała i lekka. Na dodatek pokryta jest silną trucizną, która zabije każdego który jej dotknie.
Wręczył mi dziwną, pokrytą złotozielonymi łuskami zbroję, którą od razu nałożyłem na siebie. Rzeczywiście była niezwykle lekka i wygodna, jak druga skóra. Mag kontynuował:
- Ty Jack’u otrzymasz tą oto tarczę. Jest wytrzymała i została zaczarowana czarem nietykalności. Należała do Trigorotiusa. Możesz używać jej do obrony jak i do walki. Jak widzisz posiada liczne kolce, które skutecznie powstrzymają zapał wrogów.
Chwyciwszy ową tarczę w rękę, Jack odruchowo uderzył w nią toporem, która wydała przy tym dźwięk podobny do huku pioruna.
sancio
Wysłany: Sob 12:41, 27 Sty 2007
Temat postu:
kryjówki. Mowa tu o wyspie, którą omijają żeglarze, a wyspa ta nosi nazwę Nergoliath. Rapsodius został za karę wywieziony na tą wyspę w pobliże skał Tiamanckich i na szczycie jednej z nich ścięto mu głowę. Podobno przy egzekucji z jego gardła wydobył się przeraźliwy ryk. Gdy jego głowa wpadła do morza, krzyk ten nadal krąży wokół tych skał wywołując panikę wśród marynarzy. Nosi on nazwę rapsodii. Dosyć tych opowieści. Twoje zadanie polega na pokonaniu wszystkich magów i przyniesieniu z powrotem kawałków pieczęci. Muszą one zostać ponownie scalone i złożone w skarbcu. Jeśli podejmiesz się tego zadania, możesz być pewny że nie ominie cię hojna nagroda oraz nieśmiertelna sława. Twoje wszystkie winy zostaną ci odpuszczone. Jeśli nie zgodzisz się na to, będę zmuszony wykonać wyrok śmierci w trybie natychmiastowym.
Wysłuchawszy tego co król miał mi do powiedzenia, stałem przed nim jak wryty. Zostało postawione mi ultimatum; odnaleźć pieczęć i wyczyścić swoją kartę, czy zrezygnować i postradać życie? Nie wiedziałem co wybrać, byłem w kropce. Jednak sumienie mówiło mi co innego, szeptało „ jedz, jedz i odkup swoje winy „. Dobrze mi tak! Nie trzeba było tak szaleć za młodości, szlajać się z dziwkami po karczmach i wychylać litry alkoholu po to tylko, aby rozwalić potem kilka głów i połamać parę kości. Żadna z tych rzeczy nie jest warta mojego życia! Myślałem, że jestem nieuchwytny, że ominie mnie wymiar sprawiedliwości i będę dalej prowadził spokojne życie. Jak mówi stare, słynne przysłowie „ Niósł wilk razy kilka, ponieśli i wilka „ , ja jestem tym wilkiem. Istniało małe prawdopodobieństwo na to że jeśli bym wyruszył na tę wyprawę wyjdę z niej żywy. Jednak nie traciłem nadziei. Wolałem śmierć w chwale i glorii niż na szafocie z rąk kata. Tak też postanowiłem. Podjąłem decyzję, która zadecyduje o moim dalszym życiu. Wyruszę na tę przeklętą wyprawę i przyniosę z powrotem tą pieczęć.
- Miłościwy królu, postanowiłem wybrać pierwszą z przedstawionych przez ciebie opcji. Wyruszę na tę misję ze świadomością iż jest to dla naszego królestwa i dla twojego majestatu! Zgadzam się na przedstawione warunki.
- Doskonale! A więc Paulusie jutro z rana wyruszysz razem z tymi oto osobami na wyspę Nergoliath odnaleźć skradzioną pieczęć. Jeszcze dzisiaj przybądźcie do zamkowej zbrojowni, gdzie mag Modenis da wam wskazówki i zaczaruje waszą broń, czyniąc ją jeszcze potężniejszą. Dziękuje wam moje dzieci za podjęcie się tego zadania!
Po skończonej audycji, król wstał, położył każdemu z nas rękę na głowie i dał znak błogosławieństwa. Podziękowaliśmy mu z całego serca za te błogosławieństwa i ukłoniliśmy się nisko. Wyszliśmy z sali tronowej, zamykając cicho za sobą drzwi. Wychodząc z donżonu, ja swoje kroki skierowałem wprost do zamkowej kantyny, gdzie postanowiłem przemyśleć całą sytuację jeszcze raz przy kuflu grzanego, mocnego piwa.
Przemyślawszy całą sytuację, nie mając już cienia wątpliwości co do swojej przyszłości, udałem się miarowym krokiem w stronę gmachu zbrojowni. Był to budynek o masywnych ścianach i małych okiennicach, idealny do obrony w razie ataku. Wszedłszy do środka, zauważyłem że przy dużym, dębowym stole stoi stara, białowłosa postać. Wczytana była w księgę z magicznymi zaklęciami. Wszystko było już przygotowane do ceremonii.
- Paulusie, stań po mojej prawej stronie i podaj mi swój miecz. – powiedział mag.
Wykonałem to polecenie bez zastanowienia. Modenis wziął mój miecz i z pieszczotliwą dokładnością zaczął go głaskać. Następnie zaczął wypowiadać dziwne zaklęcia, wyciągając przy tym zza pasa cienki, olśniewająco biały włos i przetarł nim kilka razy miecz. Ostrze jak za dotknięciem magicznej różdżki zaczęło się błyszczeć i lśnić niczym zwierciadło. Oddał mi je i powiedział:
- Paulusie, twój miecz został wypolerowany włosem z grzywy świętego konia. Pochodził on ze znamienitej rasy jednorożców, które żyją w dalekich krainach wśród
sancio
Wysłany: Sob 12:40, 27 Sty 2007
Temat postu:
wyszywanego złotymi nićmi dywanu stali rośli, nieporuszeni strażnicy. Żaden z nich by nie drgnął nawet wtedy, gdyby ktoś położył im na nosie pióro. Na środku sali stał na podwyższeniu tron. Błyszczał się w świetle pochodni tak, jakby palił się własnym ogniem. Obok tronu stała para ludzi. Jeden z nich, mężczyzna o potężnej budowie ciała, który sprawiał wrażenie tytana swoją posturą, trzymał ręce na trzonku ogromnego topora. Na plecach wisiał mu równie duży młot bojowy. Ubrany był w granatową tunikę, na ramionach miał naramienniki, napierśnik szczelnie przylegał do jego torsu. Jego nogi zakute były w kompletną zbroję. Widocznie były jego słabym punktem. Można by powiedzieć że mnie przerażał, a to za sprawą gigantycznych rozmiarów topora, który dzierżył w rękach. Mógłby nim przeciąć dorosłego byka na dwie części jednym zamachem. Jego twarz pokryta była bliznami, mimo to nie sprawiał wrażenia groźnego. Druga postać, przy dokładnym przyjrzeniu się okazała się młodą dziewczyną. Jedną z najpiękniejszych jakie kiedykolwiek widziałem. Miała ciemne włosy opadające jaj na ramiona, wyrazistą twarz z lekko zaczesanymi włosami na prawą stronę, które nadawały jej rysom twarzy charakteru ostrości i seksapilu. Lekko zadarty do góry nos powodował, iż miała jeszcze rysy dziecka. Jej wargi sprawiały, że przechodził mnie lekki dreszczyk. Były jędrne, piękne oraz ostro zarysowane w świetle pochodni. Cała jej sylwetka sprawiała wrażenie anielskiej i przez moment wydawało mi się iż naokoło jej ciała rozbłyska jakaś dziwna łuna, poświata czystości i dobroci. Ubrana była w długi, ciemnozielony płaszcz, który sprawiał iż wyglądała jak skrytobójca. Pod płaszczem nosiła lekką kolczugę błyszczącą niczym księżyc. Była z mithrilu, pradawnego stopu metalu, który miał ogromną wytrzymałość i właściwości magiczne. Przez ramię miała przerzucony łuk, piękny łuk którego właścicielka musiała być mistrzynią we władaniu tego typu bronią. Trzymała pod pachą lutnię. Najwidoczniej jej palce doskonale grały na cięciwie, jak i na lutni. Spowodowało to, iż od razu przypadła mi do gustu. Po krótkiej chwili zadumy postanowiłem podejść do nieznajomych i się z nimi zapoznać.
- Witaj olbrzymie! Nazywam się Paulus, a ty jak masz na imię? – zagadnąłem.
- Jack, Jack Crusher, pochodzę z Mengalonii – odpowiedział basem olbrzym.
- A ty piękna niewiasto, jak ci na imię? – zapytałem się dziewczyny.
- Amantha – odpowiedziała ze spokojem w głosie.
- Co tutaj robicie? – zapytałem.
- Zostaliśmy wezwani z rozkazu króla na tajne zgromadzenie – zabrał głos Jack.
- Przepraszam, lecz muszę już iść. Rozkazy króla w mojej sprawie nie mogą cierpieć zwłoki. – odparłem.
W tym samym momencie usłyszałem odgłos trąb i do sali wszedł sędziwy już mężczyzna. Poruszał się dostojnym krokiem. Usiadł na tronie i pochyliwszy głowę pogrążył się w zadumie. Ja, Jack i Amantha podeszliśmy do tronu i wykonaliśmy głęboki pokłon w stronę jego królewskiego majestatu. Chwila ciszy trwała ponad dwie minuty, gdy nagle przez salę przeszedł głos donośny, acz spokojny i troskliwy. To król wyrwał się ze swojego letargu i zaczął mówić w moją stronę:
- Paulusie, synu Tudorosa, jesteś człowiekiem porywczym, jednak o prawym i czułym sercu. Z tego właśnie powodu twoje przewinienia zostają ci wybaczone. Jednak w zamian oddasz przysługę mi i mojemu królestwu. Pozwól że wprowadzę cię w temat. A mianowicie około 60 lat temu w posiadaniu naszego królestwa znajdowała się pradawna pieczęć, która strzegła dostępu do bogactwa naszego królestwa. Dokładnie 60 lat temu zbuntowany rycerz o imieniu Rapsodius wykradł pieczęć ze skarbca i sprzedał ją potężnemu szarlatanowi. Ten za pomocą magii rozbił pieczęć na sześć kawałków i zaczarował je sześcioma różnymi żywiołami: Wody, Ognia, Powietrza, Przyrody, Śmierci oraz Umysłu. Wyznaczył swoich popleczników i każdemu z nich dał jeden kawałek pieczęci z określonym żywiołem. Przez to stali się potężnymi magami i nekromantami. Nie znam ich imion, lecz wiem gdzie się znajdują ich
sancio
Wysłany: Sob 12:40, 27 Sty 2007
Temat postu:
W pewnym momencie rabuś wykonał potężny wyskok nad moją głową i odbiwszy się od ściany wylądował za moimi plecami. Zanim się zorientowałem mijał już kolejny stragan, wywołując tym oburzenie ludzi. Zdenerwowany do granic możliwości, goniłem go dalej.
- No to się doigrał – wysapałem sam do siebie.
Wyrwałem małą siekierkę z rąk pobliskiego masarza, który w międzyczasie odkrajał dla grubego jegomościa duży kawał mięsa i rzuciłem nią w bandytę. Złodziej pewny swojej ucieczki zdziwił się bardzo nagłego uderzenia w lewe udo. Runął na ziemię jak pień. Próbował wyciągnąć sobie z nogi tasak, lecz każda próba kończyła się ogromnym bólem. Gdy podbiegłem do sprawcy sapiąc przy tym głośno, trzymał się on kurczowo krwawiącej nogi. Sakwa okradzionej kobiety przy upadku wyleciała daleko w górę, rozsypując w powietrzu złote monety, które leżały teraz w piasku ulicy. Przycisnąwszy rzezimieszka noga do ziemi, powiedziałem z satysfakcją w głosie:
- Taki żywot nie popłaca.
Ranny nie odpowiedział nic, tylko mocno zaciskał zęby i pojękiwał z bólu. Z jego rany obficie wypływała krew, przybierając brunatny odcień po zmieszaniu się z piaskiem ulicy. Nie długo po tym incydencie wkoło zebrali się gapie i niedowierzając własnym oczom głośno omawiali zaistniałą sytuację. Wkrótce na miejscu zdarzenia pojawiła się okradziona kobieta i czterech strażników.
- Zabierzcie stąd tego człowieka – powiedziałem z nie krytą satysfakcją w głosie.
Bez chwili namysłu jeden z nich pochwycił leżącego i owinąwszy mu ręce w nadgarstkach grubym sznurem, poprowadzili go w dół ulicy. Straciłem ich z oczu za najbliższym zakrętem. Musieli go zaprowadzić wprost na plac egzekucyjny, aby kat mógł czynić swoją powinność. Po chwili podeszła do mnie owa kobieta:
- Dziękuje ci z całego serca, młodzieńcze! – powiedziała.
- Nie ma za co, zawsze służę pomocą. – odpowiedziałem.
- Proszę, weź w zamian ten oto mieszek ze złotem jako nagrodę. – odparła.
- Nie mogę tego przyjąć, to był akt czystej pomocy. – rzekłem.
- W takim razie przyjmij ten oto amulet. Mój ŚP. Mąż miał go przy sobie przez całe życie. Teraz daję go tobie. Trzymaj go zawsze przy sercu. Ochroni cię przed złem i siłami nieczystymi.
- Dziękuję ci bardzo, dobra niewiasto. – powiedziałem.
Kobieta zawinęła sakiewkę ze złotymi monetami w połę swojego ubrania, i spojrzała raz jeszcze mi w oczy. Było w nich coś dziwnego, jakaś drzemiąca siła, potężna moc. Odwróciła się i wmieszała się w tłum gapiów zebranych na placu. Oczarowany tymi oczami stałem jak wryty. Coś mnie zahipnotyzowało. Dopiero po pewnym czasie odzyskałem świadomość. Spojrzałem na amulet, który trzymałem w rękach. Był cały ze szczerego złota o takim połysku, że wydawało się iż jest to drugie słońce. Pokryty był dziwnymi znakami i rysunkami. Jedyne co udało mi się odczytać to napis „ Audaces Fortuna Juvat „ . Cokolwiek było na nim napisane musiało coś oznaczać. Sam amulet musiał być wiele warty. Jednak był to podarunek tej kobiety, a ja podarunków nie spieniężam. Schowałem go za kołnierz mojej koszuli i odetchnąwszy głęboko, ruszyłem w stronę zamku. O dziwo zza masywnego budynku wyłoniła się brama zamkowa. Musiałem gonić złodzieja aż pod zamek! Zadowolony z tego niecodziennego wydarzenia z ochotą stawiałem kolejne kroki nieświadomy tego po co tu przyszedłem. Przekroczywszy basztę i most zwodzony, skierowałem się w stronę dużych schodów, które prowadziły do donżonu. Pierwszy raz byłem w tym miejscu! Zachwyciło mnie bogate zdobienie korytarza, który cały pokryty był sztandarami, a w równych odstępach stały doskonale skompletowane zbroje rycerskie. Na ścianach wisiał oręż wojenny oraz narysowane były freski, przedstawiające wielkie bitwy i wydarzenia z historii narodu. Nagle przede mną znalazły się ogromne drzwi, zapewne od sali tronowej. Otworzyłem je ostrożnym ruchem. To co tam zobaczyłem wprawiło mnie w zachwyt i szacunek. Wzdłuż pięknego,
sancio
Wysłany: Sob 12:40, 27 Sty 2007
Temat postu:
prawego obojczyka po lewy sutek. Tą bijatykę pamięta najlepiej. Dostał wtedy trójzębem od rybaka za to, że niechcący potknął się o jedną z jego skrzyń. Rybak oczywiście nie przeżył tej konfrontacji, lecz musiał wtedy uciekać. Następna kuracja sprawiła iż nie jest to już ten sam człowiek. Podupadł na zdrowiu i sile. Jednak na tak liczne przeżycia, i przebyte rozróby jest człowiekiem przystojnym, o smukłej budowie ciała i pociągłej twarzy.
Obtarłszy twarz kawałkiem szmaty przyrządziłem sobie śniadanie; jajecznicę z kawałkami mięsa i pajdą chleba. Podjadłszy jako tako postanowiłem bądź co bądź z oporami udać się na wysłuchanie mojego wyroku. Ubrałem się w jak najbardziej okazałe szaty jakie miałem na składzie( nie było tego wiele: bawełniana koszula, szerokie spodnie z zamszu, oraz czapka). Przypiąłem do boku moją „ukochaną”, a dokładnie mowa o mieczu z którym jestem praktycznie nierozłączny. Razem rozłupaliśmy już niejedną czaszkę opornym oponentom.
Odetchnąwszy głęboko trzy razy, otworzyłem drzwi domu i stanąłem na progu. Rozejrzałem się dookoła. Dopiero teraz, w chwili groźby śmierci zauważyłem jaki świat jest piękny. Te wszystkie drzewa, ptaki i krajobrazy napawają mnie tęsknotą i żalem. Jedyne co teraz mnie frustrowało to zamek, który górował na miastem niczym czarna chmura. Zebrałem się na odwagę i ruszyłem w jego stronę. Mijając ulice przepełnione ludźmi, którzy rozmawiając głośno próbowali dobić targu ze sprzedającymi, pełne place dzieciaków, które ganiały się naokoło straganów wywołując tym zachowaniem wściekłość handlarzy zmuszonych przez to do podnoszenia ciągle spadających owoców i warzyw. Na place handlowe ściągały coraz to nowe wozy i taczanki, aby zarobić choć trochę pieniędzy na przeżycie następnego dnia. Nie brakowało tu również i takich, którzy wykorzystując moment nieuwagi człowieka gotowi byli wyzwolić go od ciążących mu pieniędzy. Zza zakrętu wyłoniła się piekarnia, która jest mi dobrze znana ze szczeniackich lat. Będąc dzieckiem zawsze lubiłem podkradać pieczywo z tej oto piekarni, miało ono taki niepowtarzalny smak. Zapach tak jak kiedyś pozostawał niezmieniony. Nie pracował już tam jednak piekarz Modejos, którego tak bardzo uwielbiałem i poważałem. Zmarł na malarię w roku 1256, a więc sześć lat temu. Na jego miejsce wstąpiła jego siostrzenica, piękna, kruczowłosa dziewczyna o imieniu Sofija. Stojąc przed sklepem pilnując pieczywa przed dziećmi, puściła mi zalotne spojrzenie, które nie zostało odwzajemnione z mojej strony. Posuwałem się tymi zatłoczonymi uliczkami, pełnymi ludzi i zwierząt niczym duch nie zwracając uwagi na wydarzenia dziejące się wokół mnie.
Naglę mój słuch wychwycił przeraźliwy krzyk kobiety:
- Na pomoc! Złodziej! Ukradł moje pieniądze! Łapcie go!- krzyczała.
Ja skory do pomocy w takiej sytuacji, postanowiłem pomóc biednej kobiecie w jej niedoli. Rzuciłem się biegiem za bandytą. Nie mogłem pozwolić aby ta niewiasta straciła wszystkie z trudem zarobione pieniądze( tak to już ze mną jest, sam lubię wyrządzać komuś krzywdę, lecz gdy dotyka to niewinnej osoby, staje w jej obronie i służę pomocą). Z biegiem, zaczęła wstępować we mnie nowa nadzieja. Być może dzięki temu uczynkowi zmniejszę wyrok ciążący nad moją głową. Biegłem ile sił w nogach, jednak nie było to już to samo zdrowie co kiedyś, gdy powalało się rosłego chłopa waląc go w twarz. Odniesione rany zrobiły swoje a czas dołożył coś od siebie. Uciekinier nie dawał za wygraną. Doskonale znał to miasto, lecz ja byłem w tym lepszy. Lawirował między straganami, wywracając przy tym puste skrzynki i kosze z owocami. Powodowało to wściekłość handlarzy. Zbir pewny swojej wygranej i ucieczki, skręcił w nie właściwą uliczkę i zapędził się w ślepy zaułek. Teraz go mam. Postanowiłem załatwić całą sprawę dyplomatycznie, bez zbędnej siły.
- Oddaj mi ten mieszek! – zawołałem głośno sapiąc.
- Nigdy! Honor złodzieja mi na to nie pozwala! – odparł z zaparciem w głosie.
- Więc odbiorę go siłą! – krzyknąłem.
- No to spróbuj swoich sił! – odpowiedział z taką samą butą w głosie.
sancio
Wysłany: Sob 12:37, 27 Sty 2007
Temat postu:
Były wczesne godziny ranne, gdy obudziło mnie walenie do drzwi. To, co ostatnio działo się w gospodzie „ U Drestra „ zasługiwało na naganę. Na pewno byli to strażnicy po to, aby zabrać mnie do zamku i wpakować do najgłębszej celi lochu żebym zgnił. Mozolnie, bez pośpiechu otworzyłem drzwi od domu. Oślepiły mnie promienie słoneczne, jednak gdy już się do nich przyzwyczaiłem, moim oczom ukazał się człowiek, człowiek nie byle jaki. Odziany był w bogatą tunikę, wyszywane złotą nitką spodnie, piękną czapkę z pawim piórem, oraz z dużym sygnetem na palcu. Przy pasie miał długi, bogato zdobiony miecz. Za jego plecami stało dwóch rycerzy, również ubranych w zbroje paradne ze złotymi gryfami na napierśnikach i płaszczach. Każdy trzymał potężny, oburęczny miecz na którym się opierał. Po ich posturach było widać iż mają ogromną siłę. Stanowili doskonałą eskortę. A więc odpadała opcja ucieczki.
- Czego chcecie? – zapytałem się nieznajomych.
- To ty jesteś Paulus, syn Tudorosa, znamienitego rycerza tego królestwa? odpowiedział z płynnością w głosie nieznajomy.
- Tak to ja, czego żądacie ode mnie?- zapytałem z lękiem w głosie.
W tym momencie posłaniec wyciągnął list z emblematami pieczęci królewskiej i zaczął go czytać na głos uprzednio odkaszlnąwszy.
„ Z rozkazu jego królewskiej mości, władcy tego zacnego królestwa, które nosi nazwę Melnornia od imienia królewskiego dziada (pokój jego duszy niech będzie wieczny), niejaki Paulus, syn Tudorosa zgłosi się w jak najbliższym czasie w zamku królewskim w celu wysłuchania wyroku za wyrządzone szkody podczas ostatniej bijatyki.”
J.K.M Arsenios Mężny
Poczułem jak pot spływa mi po twarzy i przechodzą mnie ciarki. Naśliniwszy wargi, które wyschły mi ze strachu, zacząłem usilnie rozmyślać nad swoja sytuacją. Po czaszce chodziło mi tylko jedno zasadnicze pytanie: Czy to już? Czy to kres mojego żywota? Zaczęły mięknąć mi nogi i opadałem z sił. Zebrałem się na odwagę:
- Dobrze więc, niech będzie.
Posłaniec wyraźnie zadowolony z uzyskanego efektu skinął głową, wykonał porozumiewawcze spojrzenie ze swoją obstawą i obróciwszy się na pięcie ruszył szybkim krokiem w stronę zamku, który górował nad miastem niczym wulkan. Wkrótce zniknął mi z oczu między mieszkańcami miasta. Stałem tak jeszcze przez krótki moment, usilne próbując poskładać swoje skołatane nerwy i rozpierzchłe myśli. Zatrzasnąłem za sobą drzwi z takim impetem, aż z powały posypał się kurz i siano. Pierwsze co zrobiłem to usiadłem na krawędzi łóżka i kontynuowałem swoje rozmyślania. Pierwszy obraz który przyszedł mi na myśl to ja prowadzony w kajdanach na plac gdzie dopełni się mój żywot. Majaczyła mi postać ogromnego kata, który unosi nad moją głową równie ogromny topór. Słyszę świst powietrza i widzę jak moja własna głowa toczy się z szafotu wprost pod nogi uradowanej ciżby. Wyrwawszy się z letargu odruchowo chwyciłem się za głowę aby sprawdzić czy jeszcze tam jest. Ten widok podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Szybko podniosłem się z łóżka. Uderzyłem się dwa razy w twarz na otrzeźwienie. Nalałem sobie wody z glinianego dzbanka do dużej, niezbyt czystej miedzianej misy i spryskałem sobie nią twarz. Podnosząc głowę spojrzałem odruchowo w lustro, które stanowiła doskonale wypolerowana tarcza rycerska. Moim oczom ukazał się widok godny pożałowania. Przede mną stał mężczyzna o dość znacznym zaroście i długich, przetłuszczonych włosach. Człowieka którego jedyną nadzieją i rozrywką było picie gorzałki w szynkach i rozwalanie łbów w ulicznych bijatykach. Od tego drugiego na jego czole znajdowała się dość spora blizna od rozgrzanego pręta wtenczas, gdy walka przeniosła się do kuźni. Stara już zabliźniona rana znajdowała się na jego torsie, od
sancio
Wysłany: Sob 12:35, 27 Sty 2007
Temat postu: Pieczęć Żywiołów
zamieszczam tutaj moje opowiadanie w calosci, mam nadzieje ze komus sie spodoba............milej lektury zycze wszystkim!
pzdr 4all
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001, 2002 phpBB Group Boyz theme by
Zarron Media
2003
Regulamin